— Posluchajcie, to przeciez nic strasznego. Malpy to tylko malpy…

— Wyobraz sobie, budze sie, a na parapecie ktos siedzi…

— A gdzie szef policji? Wyleguje sie, tluscioch jeden?

— Na naszej uliczce byla jedna latarnia. Zwalily.

— Kowalewski! Do pokoju dwunastego, natychmiast!

— Ale przyzna pan, ze w samych kalesonach…

— Kto umie prowadzic samochod? Kierowcy! Wszyscy na plac! Do slupa z ogloszeniami!

— No i gdzie, do cholery, jest szef policji? Uciekl lobuz, czy co?

— Znaczy sie tak. Bierz chlopakow i idzcie do odlewni. Wezcie te… no, sworznie, takie jak do parkanow… Bierz wszystkie, jak leci! A potem z powrotem tutaj…

— A ja jak nie palne w te wlochata morde, az mnie do tej pory reka boli…

— A wiatrowki tez moga byc?

— Do kwartalu siedemdziesiatego drugiego — trzy samochody! Do siedemdziesiatego trzeciego piec samochodow…

— Bedzie pan laskaw zarzadzic, zeby im wydano umundurowanie drugiego gatunku. Ale na asygnate, zeby potem oddali!

— Sluchajcie, czy one maja ogony? Czy mnie sie tylko wydawalo?

Andrzeja popychali, przesuwali, przyciskali do scian, deptali mu po nogach. On tez sie przepychal, przeciskal i odpychal innych. Najpierw szukal Donalda, zeby w charakterze swiadka obrony uczestniczyc przy oddaniu broni i wyrazeniu skruchy, potem do niego dotarlo, ze najwyrazniej atak pawianow to sprawa bardzo powazna, skoro podniosl sie taki szum. Od razu pozalowal, ze nie umie jezdzic ciezarowka, nie ma pojecia, gdzie sa odlewnie, nie moze wydac umundurowania drugiego gatunku i w ogole wychodzi na to, ze jest tutaj zupelnie zbedny. Probowal chociaz przekazac to, co widzial na wlasne oczy — te informacje mogly okazac sie uzyteczne. Ale jedni w ogole go nie sluchali, a inni, gdy tylko zaczynal mowic, przerywali i zaczynali swoja opowiesc.

Z gorycza przekonal sie, ze w tym kolowrocie mundurow i kalesonow nie widac znajomych twarzy. Mignal mu tylko czarny Silwa z glowa okrecona zakrwawiona szmata i od razu zniknal. A tymczasem cos najwyrazniej robiono, ktos kogos mobilizowal i gdzies wysylal, slychac bylo coraz pewniejsze siebie glosy, kalesony zaczely powoli znikac, pojawialo sie za to coraz wiecej mundurow. W jakims momencie Andrzejowi wydalo sie, ze slyszy miarowy stukot krokow i zolnierska piesn, ale okazalo sie, ze to tylko upadl przenoszony przez kogos sejf i teraz, lomoczac, spadal ze schodow, zeby ugrzeznac w drzwiach dziani zaopatrzenia…

W rym momencie Andrzej zobaczyl znajoma twarz urzednika, bylego pracownika ksiegowosci Urzedu Miar i Wag. Przepychajac sie dogonil go, przycisnal do sciany i jednym tchem wyrzucil z siebie, ze on, Andrzej Woronin — pamieta pan, pracowalismy razem? — aktualnie asenizator, nie moze nikogo znalezc. „Prosze mnie skierowac do jakiejs roboty, przeciez na pewno potrzebujecie ludzi”… Urzednik przez pewien czas sluchal, nieprzytomnie mrugajac oczami i slabo probujac sie wyrwac, a potem nagle odepchnal Andrzeja i ryknal: „Gdzie mam pana skierowac? Nie widzi pan, ze niose dokumenty do podpisu?!” Prawie pobiegl korytarzem.

Andrzej jeszcze pare razy sprobowal wziac udzial w organizowanych pracach, ale wszyscy opedzali sie od niego, wszyscy sie dokads strasznie spieszyli, nie bylo doslownie ani jednego czlowieka, ktory po prostu stalby w jednym miejscu i, na przyklad, sporzadzal liste ochotnikow. W koncu Andrzej zezloscil sie i zaczaj otwierac kazde drzwi po kolei, majac nadzieje, ze uda mu sie znalezc jakakolwiek wazna osobe, ktora nie biega, nie krzyczy i nie macha rekami — gdzies przeciez musial byc jakis sztab, kierujacy tym calym zamieszaniem.

Pierwszy pokoj byl pusty, w drugim jeden czlowiek w kalesonach glosno krzyczal do sluchawki, a drugi, klnac, probowal dopiac za waski fartuch. Spod fartucha wystawaly mu mundurowe spodnie i zniszczone policyjne buty bez sznurowek. Gdy zajrzal do trzeciego gabinetu, dostal po twarzy czyms rozowym z guzikami i czym predzej sie wycofal. Zdazyl tylko zauwazyc bardzo dorodne i niewatpliwie damskie ciala. Natomiast w czwartym pokoju byl Nauczyciel.

Siedzial na parapecie, obejmujac kolana rekami, i patrzyl w rozdzierana swiatlami reflektorow ciemnosc za oknem. Gdy Andrzej wszedl, zwrocil ku niemu swoja dobrotliwa, rumiana twarz, jak zwykle lekko uniosl brwi i usmiechnal sie. Widzac ten usmiech, Andrzej od razu sie uspokoil. Zlosc minela; zrozumial, ze predzej czy pozniej wszystko sie ulozy, wroci na swoje miejsce i w ogole dobrze sie skonczy.

— No widzi pan — powiedzial, rozkladajac rece i usmiechajac sie. — Okazalo sie, ze nie jestem nikomu potrzebny. Nie umiem prowadzic samochodu, nie wiem, gdzie jest gimnazjum. Zamieszanie takie, nic nie mozna zrozumiec…

— Tak. — Nauczyciel pokiwal wspolczujaco glowa. — Straszny balagan. — Spuscil nogi z parapetu, wsunal rece pod uda i pomajtal nogami jak dziecko. — Az przykro. A nawet wstyd. Powazni, dorosli ludzie, przewaznie doswiadczeni… To znaczy, ze brak organizacji! Mam racje, Andrzeju? To znaczy, ze jakies wazne sprawy puszczono na zywiol. Nieprzygotowanie… Braki w dyscyplinie… No i oczywiscie biurokraci.

— Tak! — zawolal Andrzej. — To jasne! Wie pan, co zdecydowalem? Nie bede juz wiecej nikogo szukac i nic wyjasniac. Wezme jakas palke i pojde. Dolacze do pierwszego lepszego oddzialu. A jak mnie nie przyjma, to bede dzialal sam. Tam przeciez zostaly kobiety… i dzieci…

Nauczyciel sluchal uwaznie, kiwajac glowa. Juz sie nie usmiechal, jego twarz byla powazna i wspolczujaca.

— Jeszcze tylko jedno… — Andrzej zmarszczyl brwi.-Co z Donaldem?

— Z Donaldem? — zdziwil sie Nauczyciel. — Ach, z Donaldem Cooperem? — zasmial sie. — Pewnie pan mysli, ze Donald zostal aresztowany i teraz do wszystkiego sie przyznaje… Nic podobnego. Donald Cooper wlasnie w tej chwili organizuje oddzial ochotnikow do odparcia tego bezwstydnego ataku. Nie jest gangsterem i nie ma na sumieniu zadnych przestepstw. Pistolet wymienil na czarnym rynku za zabytkowy zegarek z repetierem. Nic na to nie poradzimy — cale zycie chodzil z bronia w kieszeni. Przyzwyczajenie!

— No jasne! — Andrzej poczul ogromna ulge. — No jasne! Ja przeciez tez nie wierzylem, myslalem tylko, ze… Niewazne! — Odwrocil sie, zeby wyjsc, ale jeszcze sie na chwile zatrzymal. — Prosze mi powiedziec, po co to wszystko? Te malpy! Skad one sie wziely? Co maja udowodnic?

Nauczyciel westchnal i zszedl z parapetu.

— Znowu mi pan zadaje pytania, na ktore…

— Nie! Ja wszystko rozumiem — powiedzial przejety Andrzej. — Ja tylko…

— Niech pan poczeka. Znowu mi pan zadaje pytania, na ktore po prostu nie umiem odpowiedziec. Niech pan to wreszcie zrozumie: nie umiem. Erozja budynkow, pamieta pan? Woda, ktora zmieniala sie w zolc… Zreszta to bylo jeszcze przed panem… A teraz pawiany. Ciagle sie pan dopytywal, jak to mozliwe: ludzie roznych narodowosci, a wszyscy mowia w tym samym jezyku, nawet tego nie podejrzewajac. Pamieta pan, jak pana to szokowalo, jak nie mogl pan zrozumiec i nawet sie pan bal? Jak udowadnial pan Kensi, ze on mowi po rosyjsku, a Kensi dowodzil, ze to pan mowi po japonsku? A teraz sie pan przyzwyczail i w ogole pan o tym nie mysli. To jeden z warunkow Eksperymentu. Eksperyment to Eksperyment, co tu jeszcze dodawac? — usmiechnal sie. — No, niech pan idzie, Andrzeju, niech pan idzie. Pana miejsce jest tam. Praca przede wszystkim. Kazdy na swoim miejscu daje z siebie tyle, ile moze!

Andrzej wyszedl, a raczej wyskoczyl na korytarz, teraz juz zupelnie pusty. Zbiegl schodami na plac, a tam, pod latarnia, wokol ciezarowki od razu zobaczyl spokojny, nie spieszacy sie tlum. Bez wahania wmieszal siew ten tlum, przecisnal sie do przodu, dostal ciezka, metalowa kopie. Poczul sie uzbrojony, silny i gotowy do decydujacej bitwy. W poblizu ktos — jaki znajomy glos! — donosnie wydawal komende sformowania kolumny z trojek. Andrzej, trzymajac kopie na ramieniu, pobiegl w tamta strone i ustawil sie miedzy przyciezkim Latynosem w szelkach na podkoszulce a wychudzonym inteligentem albinosem, ktory okropnie sie denerwowal — co chwila sciagal okulary, chuchal na szkla, przecieral je chusteczka do nosa i znowu zakladal, poprawiajac je przy tym dwoma palcami.

Oddzial byl nieduzy, okolo trzydziestu ludzi. Dowodzil, jak sie okazalo, Fritz Heiger. Z jednej strony bylo to dosc przykre, ale z drugiej trudno nie przyznac, ze w tej sytuacji Fritz, chociaz faszystowski niedobitek, znalazl sie jak najbardziej na swoim miejscu.

Jak przystalo na bylego podoficera Wermachtu, Heiger nie przebieral w slowach i przykro go bylo sluchac.

— Wyrrrownac! — wrzeszczal na caly plac, tak jakby wlasnie uczyl pulk musztry. — Hej, ty tam, w kapciach! Tak, ty! Wciagnac brzuch!… A ty cos sie tak rozwalil, jak krowa po pokryciu? Ciebie to nie dotyczy? Piki przy nodze! Nie na ramie, ale przy nodze, co ja mowilem — ty, baba w szelkach! Baacznosc! Za mna, rownaj krok!

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×