mimo wszystko trzeba!

— Zyc to trzeba, jak sie nie rozumie! — powiedzial gniewnie Andrzej. — A jak juz sie zrozumie, to trzeba umrzec! I gdybym tylko nie byl takim tchorzem… gdyby tylko nie wyla we mnie ta przekleta protoplazma, wiedzialbym, co mam zrobic. Znalazlbym mocny sznurek…

Zamilkl.

Nauczyciel wzial butelke, ostroznie nalal do jednego kieliszka, potem do drugiego i w zadumie zakrecil butelke.

— A wiec, zacznijmy od tego, ze nie jest pan tchorzem — powiedzial. — I sznurka nie uzyl pan nie dlatego, ze sie pan boi… gdzies w podswiadomosci, i zapewniam, ze nie tak znowu gleboko, siedzi w panu nadzieja, malo tego, pewnosc, ze mozna zyc nawet ze zrozumieniem. I to niezle zyc. Ciekawie. — Zaczal przesuwac paznokciem w strone Andrzeja jeden z kieliszkow. Niech pan sobie przypomni, jak ojciec zmuszal pana do przeczytania Wojny swiatow — jak pan nie chcial, jak sie pan zloscil, jak chowal przekleta ksiazke pod kanape, zeby wrocic do ilustrowanego Barona Munchhausena… Wells pana nudzil, robilo sie panu od niego niedobrze, nie wiedzial pan, po jaka cholere on panu, nie chcial go pan… A potem przeczytal pan te ksiazke dwanascie razy, nauczyl sie jej na pamiec, rysowal do niej ilustracje, nawet probowal pan napisac dalszy ciag…

— No i co? — zapytal posepnie Andrzej.

— Cos takiego zdarzalo sie panu nieraz! — przypomnial Nauczyciel. — I jeszcze nieraz sie zdarzy. Dopiero co wbito w pana zrozumienie, mdli pana od niego, nie wie pan, po co ono panu, nie chce go pan… — Wzial swoj kieliszek. — Za dalszy ciag! — wykrzyknal.

Andrzej podszedl do stolu, podniosl do ust swoj kieliszek i z dobrze znana ulga poczul, jak znowu rozpraszaja sie wszystkie ponure watpliwosci, jak pojawia sie nikle swiatelko w tej, wydawaloby sie, nieprzeniknionej ciemnosci. Trzeba wypic i wesolo uderzyc pustym kieliszkiem w stol, i powiedziec cos energicznego, raznego, i wziac sie do roboty… Ale w tym momencie ktos trzeci, kto do tej pory zawsze milczal, nie odzywal sie przez trzydziesci lat — moze spal, a moze lezal pijany, a moze mu wszystko wisialo — nagle zachichotal i wymowil cos bezsensownego: „Ti li li, ti li li!…”

Andrzej wylal koniak na podloge, rzucil kieliszek na tace, wlozyl rece do kieszeni i powiedzial:

— Zrozumialem cos jeszcze, Nauczycielu… Niech pan pije na zdrowie, ja nie mam ochoty. — Nie mogl dluzej patrzec na te rumiana twarz. Odwrocil sie do niego tylem i znowu podszedl do okna. — Za bardzo mi pan przytakuje, Nauczycielu. Zbyt bezceremonialnie mi pan przytakuje, panie Woronin drugi, moje ty sumienie, zolte, gumowe, moja ty zuzyta prezerwatywo… Wszystko ci sie, Woronin, podoba, wszystko cie, kochany, urzadza. Najwazniejsze zebysmy my zdrowi byli, oni niech sobie zdychaja. Jak sie zarcie skonczy, to Katzmana zastrzele, nie? Ladnie, nie ma co!

Drzwi za plecami skrzypnely. Andrzej obejrzal sie. Pokoj byl pusty. I kieliszki byly puste, i butelka tez, i w piersiach tez bylo jakos tak pusto, jakby wycieto mu cos wielkiego, cos, do czego sie przyzwyczail. Moze guz. A moze serce…

Przywykajac powoli do tego nowego wrazenia, Andrzej podszedl do lozka pulkownika, zdjal z gwozdzia pas z pistoletem, opasal sie nim, zacisnal go z calej sily i przesunal kabure na brzuch.

— Na pamiatke — powiedzial glosno do snieznobialej poduszki.

CZESC 6

ZAKONCZENIE

Slonce bylo w zenicie. Miedziany od pylu dysk wisial posrodku bladego, przybrudzonego nieba. Pokraczny cien kurczyl sie. i jezyl tuz pod podeszwami, to szary i rozmyty, to jakby nagle ozywajac nabieral ostrosci, robil sie. czarny i wyjatkowo wstretny. Nie bylo tu zadnej drogi — tylko guzowata, szarozolta sucha glina, popekana, ubita, twarda jak kamien. Jej gladka, niemal wypolerowana powierzchnia nasuwala pytanie, skad bierze sie taka masa pylu.

Na szczescie wiatr wial w plecy. Gdzies daleko za nimi wsysal w siebie niezliczone tony wstretnych, rozzarzonych drobinek pylu i z tepym uporem przesypywal je wzdluz wypalonego sloncem wystepu, wcisnietego pomiedzy przepasc i Zolta Sciana. Wzbijal je w szalonym kolowrocie w niebo, skrecal w gietkie, kokieteryjne, labedzie szyje trab powietrznych albo po prostu pchal przed siebie klebiacy sie wal, a potem w ataku wscieklosci ciskal klujaca make w plecy, we wlosy, rozjuszony smagal nia po mokrym od potu karku, chlostal po rekach, po uszach, wpychal do kieszeni, wsypywal za kolnierz…

Byla tu pustka i to od bardzo dawna. Moze od zawsze. Slonce, glina, wiatr. Tylko czasem przeleci, podskakujac i wijac sie jak blaznujacy kuglarz, kolczasty szkielet krzewu, wydartego z korzeniami Bog wie jak daleko stad. Ani kropli wody, zadnych oznak zycia. Tylko pyl, pyl, pyl, pyl…

Czasem glina pod nogami gdzies znikala i zaczynal sie kamienny mial. Wszystko bylo rozpalone, jak w piekle. To z prawej, to z lewej strony z klebow wedrujacego pylu wystawaly gigantyczne fragmenty skal — siwych, jakby przyproszonych maka. Wiatr i upal nadawaly im najbardziej fantastyczne i niespodziewane ksztalty. Pojawialy sie i znikaly jak zjawy, jakby bawily sie w kamiennego chowanego. Kamienne okruchy pod nogami stawaly sie coraz grubsze, nagle kruszywo konczylo sie i pod nogami znowu dzwieczala glina.

Kamienie zachowywaly sie bardzo podstepnie. Usuwaly sie spod nog, staraly jak najglebiej wbic w podeszwe, przebic ja, dobrac sie do zywego ciala. Glina zachowywala sie troche lepiej, ale i ona robila co mogla. Nagle wypietrzala sie lysawymi pagorkami, albo ni z tego, ni z owego formowala siew idiotyczne zbocza, rozstepowala sie w glebokie, strome doly, na ktorych dnie nie pozwalal oddychac tysiacletni, zastany upal… Ona tez grala w swoja gre, w swojego glinianego berka, przechodzila metamorfozy na miare swojej ograniczonej, glinianej fantazji. Tutaj wszystko gralo w swoja gre. I to do jednej bramki…

— Ej, Andrzej — zawolal ochryple Izia. — Andriuchaa!…

— Czego chcesz? — zapytal przez ramie Andrzej i zatrzymal sie. Wozek, chyboczac sie na rozchwianych kolkach, sila rozpedu wpadl na niego i podcial kolana.

— Uwazaj!…

Izia stal jakies dziesiec metrow od niego i pokazywal cos, co trzymal w wyciagnietej rece.

— Co to? — zapytal Andrzej bez specjalnego zainteresowania. Izia naparl na postronki i, nie opuszczajac reki, dotoczyl swoj wozek do Andrzeja. Andrzej przygladal mu sie — Izia wygladal strasznie, z ta broda do piersi, z nastroszona, szara od pylu czupryna, w niewiarygodnie obszarpanej kurtce, z widocznymi przez dziury kawalkami mokrego, owlosionego ciala. Strzepy spodni ledwie zakrywaly kolana, prawy but wolal pic, wypuszczajac na swiatlo dzienne brudne palce z polamanymi, czarnymi paznokciami… Koryfeusz ducha. Kaplan i apostol wiecznej swiatyni kultury…

— Grzebien! — zawolal triumfalnie Izia, podchodzac blizej.

Grzebien byl z gatunku tych najtanszych — plastikowy, z polamanymi zebami. Wlasciwie byl to zaledwie fragment grzebienia. W miejscu zlamania mozna nawet jeszcze bylo dojrzec jakies GOST, ale plastik byl wybielony dziesiecioleciami lezenia na sloncu i porzadnie wyzarty przez pyl.

— No widzisz — powiedzial Andrzej. — A ty ciagle marudzisz: nikt przed nami, nikt przed nami.

— Marudze zupelnie inaczej — odparl pojednawczo Izia. — Posiedzmy chwile, co?

— Dobra — zgodzil sie Andrzej bez entuzjazmu. Izia od razu, nawet nie zdejmujac postronkow, klapnal tylkiem wprost na ziemie i zaczal wsuwac kawalek grzebienia do kieszeni na piersi.

Andrzej postawil swoj wozek bokiem do wiatru, zrzucil postronki i usiadl, opierajac sie plecami i karkiem o gorace kanistry. Wiatru zrobilo sie jakby mniej, za to gola glina bezlitosnie parzyla w posladki przez przetarty material.

— No i gdzie ten twoj rezerwuar? — zapytal z pogarda. — Papla.

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×