Wiatr ucichl w koncu, ale gdy Steve otworzyl drzwi, dmuchnelo powietrzem zimniejszym niz serce wiedzmy. Wciagnal do pluc mrozny powiew. Swiezy snieg lsnil w mroku jak srebro. Steve puscil Freda, pochylil sie, nabral garsc sniegu i natarl mu nim twarz. Mial racje. Fred natychmiast wytrzezwial. Probowal zadac cios. Za to glupie posuniecie Steve jeszcze raz natarl go sniegiem.

– Tam, skad pochodze, mezczyzna nie zaczepia kogos slabszego niz on sam. Tylko tchorze tak robia. Zrozumiales, o co mi chodzi, czy chcesz to jeszcze przedyskutowac?

Najwyrazniej Fred byl w nastroju do powaznych dyskusji. Wyrzucil z siebie wiazanke jednosylabowych slow, a takze szczegolowy komentarz na temat moralnosci matki Steve'a, jej zamilowania do wojska oraz niepewnych upodoban seksualnych jego ojca. Ale nie probowal atakowac.

– Posluchaj, jestes pijany – stwierdzil spokojnie Steve. – To glupio bic sie w takim stanie. Kiedy wytrzezwiejesz i nadal bedziesz mial na to ochote, mozemy sie spotkac. Zalatwie cie, jesli naprawde ci na tym zalezy. Tylko zostaw te pania w spokoju, zgoda?

Fred uznal, ze ta uwaga wymaga kolejnej dlugiej rozprawy na temat charakteru, zalet i meskosci Steve'a a raczej braku tych cech. Minal dluzszy czas, nim skonczyl mu sie zapas obelg. Steve sluchal cierpliwie. Japonczycy od wiekow rozumieli, ze kiedy mezczyzna stracil twarz, stawal sie niebezpieczny. Zaden czlowiek nie zapomina chwili swego ponizenia. Dlatego pozwolil Fredowi wygadac sie do woli i nie rozprawil sie z nim na oczach kolegow. Nie chcial miec w nim wroga, jak zreszta w nikim w Eagle Falls. Chcial tylko, by dali spokoj niebieskookiej kelnerce.

Fred zakonczyl swoja wiazanke. Plomien gniewu przygasal w jego oczach, a poziom adrenaliny wracal do normy. Byl teraz zmarzniety, trzasl sie w samej koszuli, a roztopiony snieg sciekal mu z twarzy na szyje. Kilka minut na mrozie zwykle bylo sposobem na wszystko, nawet na urazone meskie ego i temperament. Steve spojrzal mu w twarz i odszedl.

Mezczyzni. Poniewaz jedyna rzecza ktorej Mary Ellen postanowila unikac, byly kontakty z przedstawicielami plci odmiennej, wydawalo sie wyjatkowa ironia ze wyladowala w gniezdzie zmij. Oczywiscie, psucie wszystkiego bylo jej specjalnoscia. Nigdy nie popelniala drobnych pomylek. Zawsze przytrafialy sie jej wielkie, klasyczne, przygnebiajaco klopotliwe bledy.

Wsunela wlosy pod czapke i chwycila za kijki. Wciagnela w pluca czyste, rzeskie powietrze i raz jeszcze sprobowala sama siebie przekonac, ze przeprowadzka tutaj byla najlepsza rzecza jaka jej sie w zyciu trafila. To fakt, nie docenila liczby mieszkajacych tu mezczyzn. Podobnie nie rozwazyla klopotliwej sprawy pieniedzy. W najgorszych koszmarach nie przewidywala, ze bedzie pracowac w barze, ale tu po prostu nie bylo innej pracy.

Mimo wszystko, swoja zmiane u Samsona zaczynala dopiero o czwartej. Do tego czasu byla wolna.

Biegowe narty zostawialy wyrazny slad na swiezym sniegu. Otaczaly ja cuda. Wychowana na poludniu, nawet nie wyobrazala sobie takiego sniegu. Sosnowe lasy byly ciche i spokojne. Tam, gdzie przeswitywalo slonce, swiezy snieg lsnil srebrzyscie na szmaragdowych galeziach. Przez droge przebiegl kudlaty krolik. Nie wiedziala dokad zmierza. To nie bylo wazne. Slusznie przewidywala ze w tym odludnym zakatku odrodzi sie na nowo. Wokol czekaly na zbadanie nieskonczone polacie lasow. Wynajeta chatka byla idealna przystania dla kobiety, ktora planowala zyc jak pustelniczka i mniszka. Nie bylo rodziny, ktora moglaby rozczarowac. Nie bylo calego miasteczka ktore zagladalo jej przez ramie, czekajac na nastepna okazje do powiedzenia: „A nie mowilismy”. I chociaz wszyscy ci Fredowie, George'owie i Benowie doprowadzali ja w barze do szalu, w ciagu dnia nie musiala ogladac zadnej ludzkiej istoty.

W jej myslach pojawila sie wizja niebieskookiego olbrzyma.

Myslala o nim, po prostu dlatego, ze niczym to nie grozilo, nie budzilo zadnych pragnien. Zapamietala niezwykly wzrost obcego, spojrzenie jego zadziwiajacych oczu. Pamietala, ze uznala go za niesamowitego faceta i z tego samego powodu nie czula sie zaniepokojona. Tacy faceci nigdy sie nia nie interesowali. Wygladala zbyt zwyczajnie.

Przez caly czas, gdy go obslugiwala byl uprzejmy, spokojny, nie posuwal sie do zadnych kpin i przekomarzan. Obserwowanie go, to jak ogladanie wystawy zamknietego sklepu ze slodyczami. Nie grozilo jej, ze skusza ja niebezpieczne kalorie. Lecz na pewno go nie zapomni.

Nie zapomni tego, jak nagle sie zerwal i wyrzucil Freda Claire'a. Poruszal sie jak lowca, szybko i pewnie. Wyciagnal Freda z baru, nim ktokolwiek zauwazyl, co sie dzieje. Nie powiedzial ani slowa, nawet nie wrocil do srodka. Mary Ellen nie wiedziala, co zrobil, ale kiedy pan Zaczepialski usiadl z powrotem przy stoliku, byl grzeczny jak uczen szkolki niedzielnej.

Miala dlug wobec tego olbrzyma. Podziekuje mu – jesli znow go zobaczy. Swiezy snieg skrzypial pod nartami. Nie jezdzila jeszcze zbyt dobrze. Zlapala rytm, a rzeskie powietrze zarozowilo jej policzki.

Kazdego dnia wyruszala w innym kierunku. Byla zalamana, kiedy sie tu zjawila. Od czasu do czasu myslala jeszcze o Johnnym. Niekiedy budzila sie zlana potem, na nowo przezywajac koszmar panny mlodej, czekajacej w bialej sukni w kosciele w wigilie Bozego Narodzenia. Cale miasto czekalo na pana mlodego, ktory sie nie pokazal.

To ponizajace wspomnienie wciaz budzilo dreszcz… Lecz z wolna uswiadamiala sobie, ze nie to sprawialo jej najwiekszy bol. Rzecz w tym, ze znow sie pomylila. O jeden raz za duzo. Znow zrozumiala, ze jest nie kochana. Johnny okazal sie nic niewart, ale nie w tym tkwil problem. Jej godnosc byla w stanie gorszym niz pokruszone ciasteczko.

Weszla na wzgorek, potem ugiela kolana i zjechala w mala kotlinke. Na dole zatrzymala sie i zdjela rekawiczke, by siegnac do kieszeni po kompas. Polnocny wschod. Jesli dalej podazy w tym kierunku, w koncu dotrze do Jeziora Gornego. Chociaz krajobraz byl calkiem nieznany, wiedziala gdzie jest, i nie obawiala sie, ze zgubi droge. Wsunela kompas do kieszeni i wlasnie wciagala rekawiczke, gdy zobaczyla zwierze.

W pierwszej chwili nie poczula strachu. Zwierzak wygladal jak pies. Syberyjski husky. Mial dlugi pysk, szpiczaste uszy i lsniace czarne oczy. Przepiekne geste futro bylo niemal rownie biale jak snieg. Usmiechnela sie. Wielki Boze, byl wspanialy, stojac tak na wzgorku dziesiec metrow od niej; krolewski i nieruchomy jak posag. – No co, maly – powiedziala cicho. – Zgubiles sie?

Glos miala delikatny jak szept. Zakochala sie w tym psie od pierwszego wejrzenia lecz on zareagowal calkiem inaczej. Na pierwszy dzwiek jej glosu obnazyl wielkie ostre kly i warknal tak groznie, ze cos scisnelo ja w gardle.

To nie byl pies. Zrozumiala to od razu. Zaden husky nie bylby taki wielki, zadne oswojone zwierze nie wydawalo takich dzikich odglosow. To z pewnoscia wilk.

Kazdy miesien jej ciala napial sie i znieruchomial. Nie mogla przelknac sliny. Adrenalina poplynela w zylach lodowato zimna fala.

Wilk przeszedl jeszcze dwa metry, caly czas groznie warczac. Trudno go bylo nie zrozumiec. Napotkana istota nie podobala mu sie. Miala ochote odwrocic sie i uciekac, ale byla zbyt przerazona, by sie ruszyc. Uslyszala kolejne warkniecie i odwrocila glowe.

Jeszcze jeden. Boze. Jeszcze dwa – nie, co najmniej trzy. Tamte byly kolorowe, z futrami barwy od przypominajacej kolor drzewnego wegla, az do jasnoszarej. Zaden z nich nie byl tak wielki jak bialy wilk, ale te pare kilogramow roznicy nie dodawalo jej odwagi. Nie tylko widziala ale czula, ze jest okrazana. Skulone drapiezniki kryly sie za drzewami, ale nie spuszczaly jej z oka.

Gdyby miala czas, zmoczylaby majtki ze strachu.

Panika chwycila ja za gardlo. W naglym blysku nadeszlo wspomnienie tego popoludnia kiedy jak idiotka myslala o samobojstwie. Wtedy byla na siebie zla. Ale przeciez nawet w najgorszej chwili nie chciala tak naprawde umierac. A juz z pewnoscia nie chciala ginac samotnie w polnocnej puszczy, rozerwana na strzepy przez stado wilkow.

Boze, staram sie, lecz potrzebuje czasu. Moze sie dogadamy. Wyciagnij mnie z tego, a ja nigdy juz niczego nie popsuje, az do smierci. Sam sie zdziwisz, jak sobie poradze, modlila sie. Bialy wilk uniosl glowe i zawyl.

Glos zabrzmial w pustym lesie jak krzyk jej wlasnego serca. Przelknela sline i odetchnela niepewnie. Lzy stanely jej w oczach; niechciane, przeslaniajace wzrok, kiedy koniecznie musiala wszystko widziec.

Wilki krazyly coraz blizej. Przez glowe przemknelo jej slowo „uciekaj”, ale latwiej to pomyslec niz wykonac. Dookola bylo pelno rozlozystych sosen, ale w nartach nie mogla sie na nie wspiac. Przeciez jest jakies wyjscie. Musi tylko pomyslec.

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×