Usilujac dostrzec przez gestwine czarnych chmur nad Nikaragua metaliczna powierzchnie jeziora Managua, don Guillermo Walker siedzac w samolocie doszedl do wniosku, ze bombardowanie podczas zacmienia warowni el presidente bylo pomyslem czysto teatralnym, rozpaczliwa improwizacja, rownie absurdalna jak to, ze w trzecim akcie „Decyzji algierskiej” glownej bohaterce, Jean, kazano byc naga pod przezroczystym neglizem, co jednak nie uratowalo sztuki przed calkowitym fiaskiem.

Okazalo sie, ze w czasie zacmienia zapada niepelny mrok i trzy mysliwce el presidente w ciagu kilku sekund moglyby podziurawic na sito te stara maszyne, konczac tym samym Rewolucje Najlepszych, a przynajmniej udzial w tym przedsiewzieciu don Guillerma Walkera, samozwanczego potomka:i kontynuatora tradycji niegdysiejszego Williama Walkera, ktory w polowie dziewietnastego wieku uprawial korsarstwo w Nikaragui.

Nawet gdyby udalo mu sie wyskoczyc z samolotu na spadochronie i tak by go zlapano. Podejrzewal, ze nie wytrzymalby obrabiania kijem elektrycznym uzywanym do pedzenia bydla i wrzeszczalby jak trzyletnie dziecko. Za jasno, za jasno!

— Ty nedzny aktorzyno! — krzyknal don Guillermo do uparcie swiecacego Ksiezyca. — Nie mozesz zejsc ze sceny?

Trzy tysiace kilometrow od Wolfa Lonera i otaczajacych go czarnych chmur, nie opodal ciemnych zarysow eksperymentalnej elektrowni plywowej w Severn, poeta walijski, Dai Davies, pelen energii, choc pijany w dym, pomachal na dobranoc okopconemu Ksiezycowi, ktory opadal do bezchmurnego Kanalu Bristolskiego za cyplem Portishead, gdy tymczasem pierwszy brzask gasil na niebie gwiazdy.

— Spij smacznie, Kopciuszku — zawolal Dai — umyj twarz i idz spac, ale jutro masz koniecznie wrocic!

Zupelnie trzezwy Richard Hillary, chorowity powiesciopisarz angielski, wtracil z przekasem:

— Tak to mowisz, Dai, jakbys sie bal, ze juz nigdy nie wroci, — Wszystko moze sie zdarzyc, moj Ricky — odpowiedzial zlowieszczo Dai, — Za malo myslimy o Ksiezycu.

— Ty myslisz o nim az za duzo — odcial sie Richard — wciaz tylko czytasz powiesci fantastycznonaukowe. Rzygac sie chce!

— Ach, literatura fantastycznonaukowa to dla mnie jak jedzenie i picie, no, przynajmniej jedzenie. Rzygac sie chce? Pewnie przypomnial ci sie smok z „Krolowej Wieszczek” i wyobraziles sobie, jak najpierw wypluwa ksiazki znienawidzone przez Spensera, a potem dziela zebrane H. G. Wellsa, Arthura C. Clarkea i Edgara Ricea Burroughsa?

— Literatura fantastycznonaukowa jest rownie bezwartosciowa, jak wszystkie formy sztuki, ktore zajmuja sie raczej zjawiskami niz ludzmi — stwierdzil Richard bliski irytacji. — Ty, Dai, powinienes o tym wiedziec. Przeciez Walijczycy sa zyczliwi i serdeczni.

— Nie. Sa nieczuli jak drewno — rzekl z duma poeta. — Nieczuli jak ten oto Ksiezyc, ktory ma dla naszej planety znacznie wieksze znaczenie, niz kiedykolwiek bedziecie w stanie zrozumiec, wy, sentymentalni heretycy, potomkowie Saksow i Normanow, pijacy pochrapujacy w knajpach, zdegenerowani i majacy obsesje humanitaryzmu.

Ruchem reki wskazal elektrownie.

— Energia prosto od Mony.

— Dawidzie — nie wytrzymal wreszcie powiesciopisarz. — Doskonale wiesz, ze to cudo zbudowano tylko po to, zeby zatkac usta ludziom takim jak ja, przeciwnym — z obawy przed bomba — wszelkiemu stosowaniu energii atomowej, i prosze cie, nie nazywaj Ksiezyca Mona — to etymologia ludowa. Mona to wyspa walijska — inaczej Anglesey — nie ma natomiast walijskiego Ksiezyca. Dai wzruszyl ramionami i dalej patrzyl na blady, zachodzacy Ksiezyc.

— Mona to ladne imie, a to jest najwazniejsze. Cala cywilizacja to tylko smoczek, ktorym sie zatyka usta niemowleciu zwanemu ludzkoscia. A poza tym — dodal, usmiechajac sie drwiaco — na Ksiezycu sa przeciez ludzie.

— Owszem — odparl chlodno Hillary. — Czterech Amerykanow i nieznana, ale niewielka liczba Rosjan. Zanim zaczniemy trwonic miliardy na podroze kosmiczne, powinnismy zlikwidowac nedze i cierpienie.

— A jednak na Monie sa ludzie zmierzajacy ku gwiazdom.

— Czterech Amerykanow. Mam wiecej szacunku dla tego Lonera z Nowej Anglii, ktory w zeszlym miesiacu wyplynal z Bristolu na swojej lodzi. On przynajmniej nie twierdzi, ze od sukcesu jego wyprawy zalezy przyszlosc swiata.

Dai, wciaz patrzac na zachod, wyszczerzyl zeby.

— Pal diabli Lonera, ten bezsensowny anachronizm! Pewno dawno utonal i ryby go pozarly. Ale Amerykanie pisza swietne ksiazki fantastycznonaukowe i buduja statki kosmiczne niewiele gorsze od radzieckich. Dobranoc, kochana Mono! Wroc z brudna twarzyczka, ale wroc koniecznie.

Rozdzial 2

Przez panoramiczny otwor w helmie wypuklym jak kapelusz grzyba, wciaz do polowy spolaryzowany, zeby chronic oczy przed blaskiem slonecznym, porucznik Don Merriam z amerykanskiego lotnictwa kosmicznego obserwowal, jak ostatni kolisty skrawek Slonca, zamglony juz przez atmosfere ziemska, znika za solidna plaszczyzna ojczystej planety.

Ostatnie smugi pomaranczowego swiatla z niesamowita wprost dokladnoscia przypominaly Donowi, jak w zimie Slonce o zachodzie krylo sie w plataninie czarnych galezi nagich drzew nie opodal farmy w Minnesocie, na ktorej Don spedzil dziecinstwo.

Odwracajac glowe w prawo, w strona miniaturowego pulpitu sterowniczego, jezykiem nacisnal guzik, zeby zmniejszyc polaryzacje. („Drogi do planet bez atmosfery utoruja ludzie i dlugimi, gietkimi jezykami” — powiedzial kiedys komandor Gompert. „Moze lepiej mrowkojady?” — podsunal Dufresne).

Na niebie wystrzelily setki gwiazd — noc na pustyni zwielokrotniona, usiana cekinami. Perlista czupryna Slonca zlewala sie z Droga Mleczna.

Ziemie otaczal czerwony pierscien — swiatlo sloneczne zalamane przez gesta atmosfere planety — ktory mial pozostac do konca zacmienia. Pierscien, jaskrawy przy samej skorupie, przygasal o jedna czwarta srednicy Ziemi dalej, ale najjasniejszy byl przy tej krawedzi, za ktora przed chwila zniklo Slonce.

Don nie zdziwil sie, ze srodkowy obszar Ziemi jest czarniejszy, niz kiedykolwiek zdarzylo mu sie widziec. W trakcie zacmienia mleczna poswiata Ksiezyca nie padala na Ziemie.

Don kucal lekko odchylony do tylu i opieral sie na lewej rece — w tej pozycji lepiej mogl obserwowac Ziemie, znajdujaca sie w polowie drogi do zenitu. Teraz jednak odepchnal sie jedna reka, a ruch ten, dopasowany do ospalej grawitacji Ksiezyca, wystarczyl, zeby mezczyzna wstal. Don rozejrzal sie dookola.

Swiatlo gwiazd i blask pierscienia nadaly miedziany odcien ciemnoszarej rowninie pokrytej miekkim pylem sproszkowanego pumeksu i ferrytow magnetycznych.

Ongi, kiedy Cromwellowska Armia Nowego Wzoru rzadzila Anglia, Heweliusz nazwal ten krater Wielkim Czarnym Jeziorem. Ale nawet w pelnym swietle Don nie zdolalby ujrzec scian Platona. Ten niemal poltorakilometrowej wysokosci naturalny, kolisty wat, piecdziesiat kilometrow na wschod, polnoc, poludnie i zachod od Dona, wedlug kierunkow na Ksiezycu, ukryty byl za wygieciem powierzchni Ksiezyca, powierzchni znacznie bardziej chropowatej niz ziemska.

Ten sam zawezony horyzont przyslanial dolna czesc stacji ksiezycowej znajdujacej sie zaledwie sto metrow od Dona. Przyjemnie bylo widziec miedzy ciemna rownina a polem gwiezdnym piec malych blyszczacych iluminatorow — a obok nich na tle gwiazd zarysy scietych stozkow trzech statkow kosmicznych, stojacych na trojnoznych podstawach.

— Jak sie czujesz w tych egipskich ciemnosciach? — odezwal sie w sluchawce cichy glos Johannsena. — Odbior.

— Cieplo i przytulnie. Nasza kochana Luna cie pozdrawia — odpowiedzial Don. — Odbior.

— A temperatura?

Kosmonauta spojrzal przez otwor w helmie na powiekszone, fluoryzujace tarcze.

— Spadla ponizej dwustu stopni Kelwina — oznajmil, podajac niemal dokladny odpowiednik

Вы читаете Wedrowiec
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×