zaoferowac perspektywe wolnosci.

— Wolnosci? Przeciez w tej dziurze tkwi demonicznie wielki kamien!

— No tak, rzeczywiscie tam tkwi, drogi panie. Trudno zaprzeczyc — przyznal dozorca. — Bo to tylko perspektywa, rozumie pan. Nie prawdziwa wolna wolnosc jako taka. Hm, to byloby raczej glupie, prawda?

— Chyba tak, w rzeczy samej — zgodzil sie Moist. Nie dodal „wy sukinsyny”. Przez minione szesc tygodni dozorcy traktowali go uprzejmie, a poza tym wyznawal zasade, by utrzymywac z ludzmi dobre stosunki.

I naprawde swietnie sobie z tym radzil. Zdolnosci interpersonalne byly czescia jego umiejetnosci zawodowych; wlasciwie byly praktycznie calym zawodem.

Poza tym ci ludzie mieli grube kije. Dlatego dodal bardzo ostroznie:

— Niektorzy mogliby uznac, ze to okrucienstwo, panie Wilkinson.

— Owszem, drogi panie, spytalismy go o to, a on powiedzial, ze nie, wcale nie. Powiedzial, ze dostarcza… ter-rapii zajeciowej, zdrowych cwiczen fizycznych, chroni od przygnebienia, a takze oferuje najwspanialszy ze wszystkich skarbow, jakim jest Nadzieja.

— Nadzieja — mruknal ponuro Moist.

— Nie zlosci sie pan, prawda?

— Czemu mialbym sie zloscic, panie Wilkinson?

— Ostatni gosc, ktorego mielismy w tej celi, zdolal wcisnac sie do tego scieku, wie pan. Bardzo szczuply mezczyzna. Bardzo zwinny.

Moist spojrzal na niewielka kratke w podlodze. Zrezygnowal z niej od razu.

— Prowadzi do rzeki? — spytal.

Dozorca wyszczerzyl zeby.

— Tak mozna by pomyslec, prawda? Bardzo byl zdenerwowany, kiedy go wyciagnelismy. Milo sie przekonac, ze wyczuwa pan ducha tej rozgrywki, drogi panie. Byl pan przykladem dla nas wszystkich, kiedy pan nie rezygnowal. Wciskal pan caly pyl do materaca? Bardzo sprytnie, bardzo porzadnie. Elegancko. To byla prawdziwa radosc, miec pana tutaj z nami. A przy okazji, pani Wilkinson bardzo dziekuje za kosz owocow. Wytworny, nie ma co. Nawet kumkwaty w nim byly!

— Nie ma o czym mowic, panie Wilkinson.

— Szef troche sie wkurzyl o te kumkwaty, bo on w swoim mial tylko daktyle, ale wytlumaczylem mu, ze kosze z owocami sa jak zycie: dopoki nie zdejmie sie z czubka ananasa, nigdy nie wiadomo, co sie trafi. On tez dziekuje.

— Ciesze sie, ze mu smakowaly, panie Wilkinson — zapewnil odruchowo Moist.

Kilka jego bylych gospodyn przynioslo prezenty dla „tego biednego, zagubionego chlopca”, a Moist zawsze inwestowal w szczodrosc. W takiej karierze jak jego styl byl najwazniejszy.

— A trzymajac sie tego tematu, drogi panie… — ciagnal Wilkinson. — Zastanawialismy sie z chlopcami, czy nie mialby pan ochoty, aby w tym momencie swego zycia pozbyc sie brzemienia wiedzy co do polozenia miejsca, gdzie zlokalizowany jest punkt, w ktorym, zeby nie owijac w bawelne, ukryl pan wszystkie te pieniadze, ktore pan ukradl…?

Wiezienie zamilklo. Nawet karaluchy nasluchiwaly pilnie.

— Nie, nie moglbym tego zrobic, panie Wilkinson — oznajmil glosno Moist po chwili niezbednej dla efektu dramatycznego. Poklepal sie po kieszeni kurtki, wystawil palec w gore i mrugnal.

Dozorcy sie usmiechneli.

— Calkowicie zrozumialem, drogi panie — zapewnil Wilkinson. — A teraz niech pan troche odpocznie, bo wieszamy pana za pol godziny.

— Zaraz… Nie dostane sniadania?

— Sniadanie podajemy dopiero o siodmej, drogi panie — z wyrzutem przypomnial dozorca. — Ale wie pan co? Przygotuje sandwicza z bekonem. Robie to tylko dla pana, panie Spangler.

* * *

Pozostaly juz tylko minuty do switu, a on byl prowadzony krotkim korytarzem do niewielkiego pokoiku pod rusztowaniem. Uswiadomil sobie, ze patrzy na siebie z zewnatrz, jak gdyby czesc niego unosila sie obok ciala niczym dzieciecy balonik, gotow — tak trzeba to nazwac — zerwac sie ze sznurka.

Pokoik rozjasnialo swiatlo wpadajace przez szczeliny w rusztowaniu nad glowa, oraz — znaczaco — wokol krawedzi duzej klapy w podlodze. Zawiasy tej klapy oliwil wlasnie czlowiek w kapturze. Przerwal prace, kiedy zjawila sie grupa ze skazancem.

— Dzien dobry, panie Spangler — powiedzial. I grzecznie uniosl kaptur. — To ja, prosze pana, Daniel „Raz Spad” Trooper. Dzisiaj to ja bede panskim katem. Prosze sie niczym nie martwic, wieszalem juz dziesiatki ludzi. Wyprawimy pana stad raz-dwa.

— Czy to prawda, Dan, ze kiedy czlowieka trzy razy nie uda sie powiesic, to zostaje ulaskawiony? — spytal Moist, gdy kat starannie wytarl rece szmata.

— Tak slyszalem, prosze pana, rzeczywiscie tak slyszalem. Ale nie na darmo nazywaja mnie Raz Spadem, wie pan… Czy zyczy pan sobie czarny worek?

— A to pomaga?

— Niektorzy uwazaja, ze wygladaja w nim bardziej stylowo. I wie pan, maskuje wytrzeszcz oczu. Wlasciwie to raczej taki rekwizyt dla widzow. A trzeba przyznac, ze zebral sie dzis spory tlumek. W „Pulsie” puscili ladny kawalek o panu. Wielu ludzi opowiada, jakim pan byl milym mlodym czlowiekiem, i w ogole. Ehm… Czy zechcialby pan z gory podpisac dla mnie powroz? Znaczy, potem juz nie bede mial okazji, zeby pana poprosic, prawda?

— Podpisac powroz? — zdziwil sie Moist.

— No tak — potwierdzil kat. — Taka jakby tradycja. Wielu jest takich, ktorzy chetnie kupia uzywany powroz. Specyficzni kolekcjonerzy, mozna powiedziec. Troche to dziwaczne, ale kazdy zyje po swojemu. Podpisany jest oczywiscie wart o wiele wiecej. — Szerokim gestem podsunal Moistowi zwoj sztywnego powroza. — Mam specjalne pioro, ktore pisze po konopiach. Jeden podpis co pare cali, dobrze? Zwykly podpis, zadnych dedykacji. Dla mnie to sporo warte, wie pan… Bardzo bede wdzieczny.

— Czy az tak wdzieczny, zeby mnie nie powiesic? — spytal Moist, siegajac po pioro.

Zyskal tym uprzejme smieszki. Pan Trooper przygladal sie, jak stawia kolejne podpisy, i z zachwytem kiwal glowa.

— Bardzo dobrze, prosze pana. Podpisuje pan moj program emerytalny. A teraz… wszyscy gotowi?

— Ja nie! — wykrzyknal pospiesznie Moist ku powszechnemu rozbawieniu.

— Prawdziwy z pana zartownis, panie Spangler — stwierdzil pan Wilkinson. — Bez pana nie bedzie tu juz tak samo, nie ma co.

— W kazdym razie dla mnie na pewno nie — odparl Moist, co po raz kolejny uznano za znakomity zart. — Naprawde sadzi pan, ze to przeciwdziala przestepczosci, panie Trooper?

— W ogolnosci… trudno powiedziec, jako ze trudno znalezc dowody przestepstw niepopelnionych. — Kat jeszcze raz potrzasnal klapa. — Ale w konkretach jest bardzo skuteczne.

— To znaczy?

— To znaczy, prosze pana, ze jeszcze nikogo tu nie widzialem wiecej niz raz. Pojdziemy juz?

Kiedy wyszli na chlod poranka, nastapilo niejakie poruszenie, rozleglo sie kilka „buu”, a nawet oklaski. Ludzie naprawde dziwnie do tego podchodzili. Czlowiek ukradl piec dolarow i stawal sie drobnym zlodziejaszkiem. Ale kiedy ukradl tysiace dolarow, byl albo rzadem, albo bohaterem.

Moist patrzyl przed siebie, sluchajac odczytywanego spisu swoich wystepkow. Nie mogl sie pozbyc wrazenia, ze to straszna niesprawiedliwosc. Nigdy przeciez nawet nie puknal nikogo w glowe. Nawet drzwi nie wylamal. Zdarzalo sie, ze wytrychem otwieral zamki, ale zawsze je za soba zamykal. A poza tym, ze doprowadzil do tych przejec, bankructw i niewyplacalnosci, co tak naprawde zrobil zlego? Przesuwal tylko liczby…

— Niezly tlumek sie zebral — zauwazyl pan Trooper. Przerzucil powroz przez belke i zajal sie wezlami. — I sporo prasy. „Jaki Szafot?” oczywiscie pisze o wszystkich egzekucjach, a tam jest „Puls” i „Herold Pseudopolis”, pewnie z powodu tego banku, co u nich upadl, a slyszalem tez, ze zjawil sie ktos z „Rynkow Rownin Sto”. Maja bardzo dobry dzial finansowy, zawsze sledze u nich ceny uzywanego powroza. Wyglada na to, prosze pana, ze wielu ludzi chce pana zobaczyc martwego.

Moist zwrocil uwage na czarny powoz, ktory zatrzymal sie za grupa gapiow. Na drzwiach nie bylo herbu —

Вы читаете Pieklo pocztowe
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×