Za nami i wokol nas „Specjaly” zamusowaly frenetycznie. Slyszelismy, jak sie smialy, podspiewywaly, nawolywaly radosnie, plasaly w zachwycie. Ich smiech byl zarazliwy, bunczuczny – niczym wezwanie do broni. ChateauChalon powsciagliwie wyrazilo dezaprobate, ale w tej karnawalowej, rozhukanej atmosferze jego pomruk nabral odcienia zawisci. Ja zas niespodziewanie odkrylam, ze poddalam sie temu szalenstwu, grzechotalam w swojej skrzynce niczym najpospolitsza butelka mleka, w ekstatycznym wyczekiwaniu, przepelniona dziwna pewnoscia, ze zaraz sie wydarzy cos zupelnie wyjatkowego.
– Fuj! Boze jedyny! Nie pij tego paskudztwa. Na pewno jest juz zepsute. – Kerry zasmiala sie sztucznie. – Poza tym, to obrzydliwe. Jak nekrofilia czy cos w tym stylu. Zupelnie nie rozumiem, czemu w ogole przywlokles do domu te butelki – biorac pod uwage okolicznosci.
– Ja, moja kochana, zamierzam wypic to wino, a nie pieprzyc sie z nim.
– Co?
– Nic.
– Prosze, kochanie. Wylej to. W tym swinstwie zapewne plywaja wszelkie najohydniejsze bakterie. Albo jeszcze cos gorszego. Borygo, czy cos w tym stylu. Przeciez wiesz, jaki byl ten staruszek. – Po chwili jej glos nabral przymilnego tonu. – Naleje ci w zamian kieliszek wodeczki, OK?
– Kerry, przestan gadac, jakbys byla moja matka.
– To przestan sie zachowywac jak dziecko. Czemu, na Boga jedynego, nie mozesz wreszcie dorosnac?
A wiec powrocili do niekonczacego sie refrenu.
– To wino zrobil Joe. Nalezalo do niego – stwierdzil z uporem w glosie. – Nie oczekuje od ciebie, ze to zrozumiesz.
Westchnela glosno i odwrocila sie plecami.
– Och, jak chcesz. Ostatecznie i tak zawsze robisz, co ci sie podoba. Przez te wszystkie lata tak sie zafiksowales na tego starego durnia, jakby byl twoim ojcem czy kims takim, a nie jedynie sprosnym starym capem lecacym na mlodocianych chlopcow. W porzadku, zachowaj sie jak odpowiedzialna, dojrzala osoba i struj sie tym paskudztwem. Jezeli umrzesz, byc moze ku pamieci wznowia „Ziemniaczanego Joe”, a ja sprzedam swoja historie magazynowi „TLS”…
Jay jej nie sluchal. Podniosl kieliszek do ust. Ponownie uderzyl go mocny, ostry zapach – przytlumiony, cydrowy aromat domu Joego, gdzie zazwyczaj tlily sie kadzidelka, a w skrzynkach na kuchennym oknie dojrzewaly pomidory. Przez moment zdawalo sie Jayowi, ze slyszy jakis niezwykly odglos, niczym dzwieczny, gwaltowny brzek tluczonego szkla – jakby krysztalowy kandelabr runal nagle na zastawiony stol. Pociagnal dlugi lyk.
– Twoje zdrowie.
Wino smakowalo rownie obrzydliwie jak za jego chlopiecych czasow. W tej miksturze nie bylo ani pol winnego grona – stanowila ona jedynie slodkawy ferment smakow i woni, z przebijajacym lekkim odorem odpadkow. Zapach przywodzil na mysl kanal w srodku lata i zapuszczone stoki nasypu kolejowego. Smak byl cierpki, drazniacy – przypominajacy dym i smrod palonej gumy, ale jednoczesnie wzbudzal dziwne emocje, mile lechcac gardlo i pamiec, wyciagajac na powierzchnie wspomnienia, ktore wydawaly sie stracone juz na zawsze. Zacisnal piesci, gdy opadly go te zagubione niegdys obrazy, i nagle poczul sie nadzwyczaj lekko.
– Na pewno dobrze sie czujesz? – To byl glos Kerry, dziwnie rezonujacy, jakby dochodzil go we snie. Zdawala sie byc zirytowana, chociaz w jej tonie pobrzmiewal rowniez wyrazny niepokoj. – Jay, mowilam ci, zebys tego nie pil. Czy jestes pewien, ze wszystko z toba w porzadku?
Z trudem przelknal napoj.
– Oczywiscie. Prawde mowiac, to wino ma calkiem przyjemny smak. Jest zuchwale. Cierpkie. Wyzywajace. Cudownie dojrzale. Nieco jak ty, Kes.
Urwal, krztuszac sie, ale i wybuchajac smiechem. Kerry spojrzala na niego bez odrobiny rozbawienia.
– Wolalabym, zebys mnie tak nie nazywal. To nie jest moje imie.
– Podobnie jak Kerry – zauwazyl zlosliwie.
– W porzadku, jezeli zamierzasz zachowywac sie grubiansko, to ide do lozka. A ty rozkoszuj sie swoim winem. Moze przynajmniej ono cie podnieci.
Jej slowa stanowily oczywiste wyzwanie, ale Jay pozostawil je bez komentarza. Odwrocil sie plecami do drzwi i czekal, zeby wreszcie sobie poszla. Wiedzial, ze zachowuje sie egoistycznie. Wiedzial swietnie. Ale to wino cos w nim pobudzilo, cos niezwyklego, co chcial zbadac glebiej. Pociagnal kolejny lyk i odkryl, ze jego podniebienie przyzwyczaja sie do dziwnych aromatow. Teraz wyczuwal przejrzale owoce, spalone na twardy, sczernialy cukier; dobiegl go zapach dobywajacy sie z szatkownicy do jarzyn i glos Joego podspiewujacego w takt muzyki plynacej z radia gdzies na samym koncu dzialki. Niecierpliwie wysaczyl kieliszek do dna, smakujac na jezyku pikantna srodkowa nute bukietu, czujac, jak jego serce bije z nowa energia, wali tak, jakby wlasnie przebiegl spory dystans. Pod schodami piec pozostalych butelek zadzwieczalo i zatrzeslo sie w wylewnej radosci. Umysl Jaya byl oczyszczony, a zoladek juz sie uspokoil. Przez chwile usilowal zdefiniowac uczucie, ktore nagle go ogarnelo, i w koncu zrozumial, ze to prawdziwa radosc.
4
Ziemniaczany Joe. Rownie dobre imie, jak kazde inne. Przedstawil sie jako Joe Cox, usmiechajac sie przy tym lekko, jak gdyby chcial sprowokowac niedowierzanie, choc juz nawet w tamtych dniach jego prawdziwe nazwisko moglo brzmiec zupelnie inaczej, zmieniac sie wraz z porami roku czy miejscem zamieszkania.
– My obaj moglibysmy byc kuzynami – powiedzial tego pierwszego dnia, gdy sie poznali, a Jay mu sie przygladal z zafascynowaniem, siedzac na niewysokim murku. Szatkownica do jarzyn furczala i lomotala, wyrzucajac kawalki slodkokwasnych owocow i warzyw do wiadra stojacego u stop Joego.
– Koksa i Mackintosh. Oba jablka, he? Po mojemu, to niemal czyni z nas rodzine. – Mowil z jakims egzotycznym, nieznanym akcentem i zdezorientowany Jay wlepial w niego wzrok, nie do konca rozumiejac slowa.
– A wiec nie miales pojecia, ze sie nazywasz jak jablko, he? I to jedno z tych lepsiejszych – amerykanskie, czerwone. Smakowite. Sam mam mlode drzewko, tam ot – mowiac to, energicznie szarpnal glowa do tylu, w strone domu. – Ale nie przyjelo sie najlepiej. Po mojemu trzeba mu grubo wiecej czasu, by sie zadomowilo i poczulo jak u siebie.
Jay wlepial w niego wzrok pelen nieufnego cynizmu dwunastolatka, wyczulony na najlzejszy odcien kpiny czy szyderstwa.
– Mowi pan tak, jakby drzewa mialy uczucia.
– No bo i maja. A pewnie. Jak i wszystko inne, co rosnie. Chlopiec z zafascynowaniem przygladal sie wirujacym ostrzom szatkownicy do jarzyn. Lejkowata w ksztalcie maszyna wyla i wibrowala w rekach Joego, wyrzucajac z siebie kawalki bialego, rozowego, niebieskawego i zoltego miazszu.
– Co pan robi?
– A na co to wyglada?
Stary mezczyzna skinal glowa w strone kartonowego pudla stojacego tuz przy murku, na ktorym siedzial Jay.
– Badz tak mily i podaj no te bulwy, dobrze?
– Bulwy?
Lekki zniecierpliwiony gest w kierunku pudla:
– Czerwone tubery.
Jay rzucil okiem w dol. Zeskok nie byl trudny, do ziemi mial okolo metra, ale ogrod stanowil zamknieta przestrzen – z wyjatkiem waskiego splachetka niezagospodarowanego gruntu i linii kolejowej za jego plecami – a miejskie wychowanie nauczylo go nieufnosci wobec obcych. Joe usmiechnal sie szeroko.
– Ja nie gryze, chlopcze – powiedzial lagodnym glosem.
Zezloszczony, Jay wskoczyl do ogrodu.
„Tubery” byly podluzne, czerwone i lekko spiczaste z jednego konca. Pare zostalo rozcietych, prawdopodobnie w czasie, gdy Joe je wykopywal. Ukazywaly rozowy miazsz, ktoremu promienie slonca nadawaly tropikalnego wygladu. Chlopiec zachwial sie lekko pod ciezarem pudla.
– Ostroznie – krzyknal Joe. – Nie upusc ich. Latwo sie siniacza.
– Przeciez to tylko kartofle.
– Ano kartofle – odparl Joe, nie odrywajac wzroku od szatkownicy.
– Wydawalo mi sie, ze nazwal je pan jak jablka, czy cos w tym stylu.
– Bulwy. Kartofle. Pyry. Ziemniaki. Tubery.
– Dla mnie nie wygladaja jakos szczegolnie niezwykle. Joe potrzasnal glowa, po czym zaczal wtlaczac bulwy do szatkownicy. Wydzielaly slodkawy zapach, przypominajacy won papai.
– Przywiozlem je z Ameryki Poludniowej, zaraz po wojnie – oznajmil. – Sam wyhodowalem z nasion tu, w moim ogrodzie. Piec lat zajelo mi przygotowanie gleby, coby byla jak nalezy. Jezeli chcesz kartofle do pieczenia, to hodujesz odmiane King Edward. Jesli na salatki – to Charlotty lub Jerseye. A gdy lubisz frytki – to najlepsze dla ciebie beda Maris Pipery. Zas te… – siegnal dlonia po jedna z bulw, pocierajac milosnie poczerniala poduszeczka kciuka rozowawa skorke -… one sa starsze niz Nowy Jork, tak stare, ze nie maja wlasciwej, angielskiej nazwy. Ja sam nadalem im imie „tubery”. Ich nasiona sa cenniejsze od sproszkowanego zlota. To nie sa „jedynie kartofle”, chlopcze. To drogocenne brylki zagubionego czasu, kiedy ludzie wciaz jeszcze wierzyli w magie, a polowa swiata byla tylko biala plama na mapie. Z czegos takiego nie robi sie frytek. – Ponownie potrzasnal glowa, a pod gestymi, siwymi brwiami jego oczy smialy sie serdecznie i radosnie.
Jay przygladal mu sie podejrzliwie, niepewny, czy ten czlowiek jest oblakany, czy najzwyczajniej w swiecie sie z niego naigrawa.
– W takim razie co pan z nich robi? – zapytal w koncu. Joe wrzucil ostatnia bulwe do szatkownicy i usmiechnal sie szeroko.
– Wino, chlopcze. Wino.
To bylo lato 1975 roku. Jay mial prawie trzynascie lat, waskie oczy, zaciete usta i twarz przypominajaca mocno zacisnieta piesc, skrywajaca cos zbyt tajemnego, by nadawalo sie do ujawnienia. Do niedawna Jay nalezal do rezydentow szkoly Moorlands w Leeds, ale teraz rozciagalo sie przed nim osiem dziwacznych, pustych wakacyjnych tygodni – az do poczatku nastepnego semestru. A tymczasem Jay juz od razu znienawidzil to miejsce – jego ponura, przymglona linie horyzontu; niebieskoczarne wzgorza, po ktorych pelzaly zolte ladowarki; slumsy, szeregowce nalezace do kopalni oraz ludzi – mieszkancow Polnocy o ostrych