Czerwone zachodzace slonce podzielilo sie na czastki w wysokich oknach pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie byl balkon, owiniety winorosla i dlatego przypominajacy etykietke starego wina. Na dachu krecil sie miedziany kogucik i dymilo ognisko na lace dla piknikow, a on szedl do ogniska przez wielka lake. Szedl, z calej sily starajac sie nie zbaczac z prostej - ale niepowstrzymanie go znosilo. To ten zapach wieczoru, trawy, pobliskiego stawu, pieczonych w ognisku ziemniakow...
Nazar Mitec, dobry chlopak, Nazar biegl obok, na jego twarzy coraz wyrazniej rysowal sie niepokoj:
- Klaw, jestes pijany czy co? Klaw, co z toba? Co jest, co?
A przy ognisku krzatal sie jego ojciec, wspanialy profesor Julian.
- Ruda... Przepraszam cie, Klaw, widocznie dziewczyne zemdlilo, zdarza sie...
Dziewczyna siedziala z twarza ukryta w dloniach. Odwrocila sie, zwinela na skladanym brezentowym krzeselku, podciagnawszy do brody kolana w wyplowialych dzinsach. On podszedl do niej i dluga sekunde stal obok, sluchajac dzwonienia w uszach. Jak cichna, ale wciaz nie moga ucichnac w oddali: cienkie rzenie i beznadziejne dzwonienie.
Potem uklakl.
Nie zalujac eleganckich szarych spodni. Nie patrzac na ojca i syna, skamienialych w oszolomieniu, w oslupieniu, niemal w urazie; opadl przed nia na kolana, oderwal jej dlonie od zaplakanej twarzy i przylozyl do swojej twarzy jej zabrudzone, pachnace dymem dlonie.
- Ale przeciez tak naprawde nic sie nie zmienilo - powiedziala ledwo slyszalnie dziewczyna. - I swiat sie nie zmienil, i my jestesmy tacy sami...
- Nie.
- Tak... I teraz... wszystko sie powtorzy. Znowu nas wciagnie wir, poniesie... po okregu. Po spirali... w lej... tam...
- Popatrz na mnie - poprosil szeptem.
Nie podnosila na niego oczu. Spazmatycznie wciagala nosem slona wilgoc.
- Popatrz na mnie... Prosze, popatrz.
Gwaltownie przelknela sline. Podniosla na niego spojrzenie - rozgoraczkowane, zmeczone spojrzenie nieszczesnej lisicy.
A on usmiechnal sie. Ledwo-ledwo, tylko oczami i kacikami ust.
- I powiadasz, ze swiat sie nie zmienil?
Cisza. Przykryl ich nieprzenikalny, przezroczysty kolpak - zaslaniajacy przed swiatem, przed trzaskiem galezi w ognisku, odgradzajacy od zdziwionych glosow ojca i syna i od kumkania odleglych zab.
- Gesi - powiedziala szeptem.
- Co?
- Gesi...
Odwrocil sie.
Od przeslonietego zaroslami jeziora maszerowalo przez lake stado bialych jak letnie obloki, bezwstydnych sasiedzkich gesi.