Marina i Siergiej Diaczenko Czas Wiedzm Widmin Wiek Przelozyl Eugeniusz Debski Wydanie polskie: 2003

PROLOG

To, co zamierzal zrobic, od wiekow naznaczone bylo stygmatem cichego zakazu.

To, co zamierzal zrobic, przerazalo nawet jego samego - ale umiejetnie odpedzal od siebie lek. Dwa suche patyczki - jeden w drugim - dopasowane byly idealnie do siebie. Przygotowal kupke chrustu i mech, wysuszony, kruchy, gotowy do pochloniecia z wdziecznoscia najmniejszej nawet iskry.

I zanim zabral sie do ciezkiej pracy, przylozyl dlonie do ziemi i blagal ja o litosc.

Za plecami milczaly gigantyczne jodly w ciezkich, siegajacych ziemi szatach. Ich dolne galezie, czesciowo suche, drzaly jak czarne rece; zielony bujny mech zwisal z ich pni niczym skoltuniona broda.

Milczaly gory, milczala mgla, splywajaca po zboczu w doline, milczaly gory, zarowno ta blizsza, zielona, jak i ta dalsza - niebieska, i ta najdalsza - szara, jak niebo. Z daleka dochodzil odglos dzwoneczka - jakis dobry gospodarz zawiesil go na szyi cienkorunnego barana, dobry gospodarz, dzwieczny, dzwieczny dzwoneczek...

Od przysadzistego, nie rzucajacego sie w oczy domu, w polowie okrytego teraz mgla, dochodzil zapach dymu.

Odetchnal. Wolno rozpial pasek zegarka, zmial, wsunal gleboko do kieszeni, pomasowal nadgarstek; ostatni raz rozejrzal sie i wzial sie do roboty.

Czysty ogien rodzi sie tylko jednym sposobem - pocieraniem drewna o drewno.

Czysta watra siegnie nieba, i wtedy przez kilka krotkich godzin czlowiek bedzie bezpieczny. Potem ogien sie spali i trzeba bedzie do rana pilnowac wegli, by ona sie nie zjawila.

Zreszta, ona moze przyjsc rowniez teraz. Teraz, kiedy jest zajety i bezbronny; ona juz wyczula zagrozenie, emanujace z jego rak i, zapewne, nerwowo weszy, kierujac nos w rozne strony, lapie wiatr, podmuchy, zapachy... A moze juz tu spieszy? Czlowiek rozejrzal sie i potroil wysilki.

To, co zamierzal zrobic, nosilo stygmat cichego zakazu - ale czy mial on inne wyjscie? Czy potrafil obronic siebie inaczej - siebie, swoje dzieci, swoje bydlo, swoj dom?

Niech ci, co mieszkaja we wsi, niech oni sie oplacaja. Niech probuja ja uglaskac; on, ktorego przodkowie latami nie schodzili w doline, ktorego przodkowie nie spoczywali obok ludzi na cmentarzach - a wylacznie tu, na gorze, przy domu, otoczeni plotem... On przed nikim nie pochyli glowy. Pomoze sobie sam.

Drewno pachnialo dymem. Dym ulatywal spod jego rak, jeszcze troche, a jesli wiedzma nie pojawi sie teraz, to niemal zwyciezyl.

Dym. Slodka won dymu. Szybko wypowiedziane rytualne slowa, szczypta ziemi i szczypta soli - oto jest, czysty plomien...

Przez kilka sekund zazywal rozkoszy odpoczynku, potem podniosl sie i podrzucil chrustu do ognia. Plomien trzaskal rozpalajac sie, na boki ulatywaly niebieskie gruzlowate kleby. Czysty ogien. O swicie przeprowadzi przez ostygle wegle dzieci - i zapewni im zdrowie. Przeprowadzi krowe i zapewni dzieciom jedzenie... I sam przejdzie. A czarny wegielek zaszyje w woreczku i powiesi sobie na szyi, a spotkawszy ja, smialo popatrzy jej w oczy...

Drgnal. Przez chwile wydawalo mu sie, ze iskry, wysypujace sie w granatowe niebo, leca jakos nie tak.

Tu? Ona jest juz tu? Czy tylko mu sie wydaje?..

Do bolu w oczach wpatrywal sie w ciemna gore, i odlegle zbocza, i pobliskie pnie; iskry teraz sypaly sie jak trzeba. Czyli - wydawalo mu sie tylko. Czyli - trzeba poczekac...

Usiadl. Splotl palce na stylisku ostrej, starej jak smreki, ciupagi.

Watra plonela. Gibki pomaranczowy jezor lizacy niebo; czlowiekowi wydawalo sie, ze swiat dookola czernieje, nie moze rywalizowac barwami z czystym ogniem. Ze to on slepnie, ze w jego oczach plasaja ogniste kregi, ze nie ma niczego na swiecie, poza tym otaczajacym, dajacym moc swiatlem.

Przymknal powieki i ognisto-zolte swiatlo zmienilo sie w jasnoczerwone.

Gdzies pohukiwal puchacz i krzataly sie miedzy korzeniami myszy; czlowiek patrzyl na czerwony okrag, plonacy na wewnetrznej powierzchni jego powiek i widzial, jak posrod bialego dnia, kreta sciezka z trudem wspina sie jego ciezarna zona, spodziewajaca sie mlodszego syna. Patrzyl jak ostroznie stawia opuchniete stopy, jak przestraszona chwyta reka jego podsunieta w odpowiedniej chwili dlon - i smutek, czulosc oraz bol straty zatkaly mu gardlo, nie pozwalaly odetchnac.

Metalowy odblask nieruchomo lezacego toporka. Cisza. Zatrzymal sie czas.

Otworzyl oczy; teraz widzial dzieci, jak zleknione po kolei przechodza przez wystygle popielisko. Starszy, z wiecznie opuszczonymi kacikami ust, ponury i oschly, z oblicza i charakteru przypominajacy swego

surowego dziadka; sredni, podobny do matki, jasnowlosy i ciekawski, z wiecznie zadziwionymi zielonymi oczyma i malutka blizna nad gorna warga; mlodszy, poltoraroczny, nie znajacy matczynego pokarmu, z trudem przestawiajacy cienkie slabe nozki...

Czlowiek spazmatycznie odetchnal.

Patrzyl w ogien i wydawalo mu sie, ze gory i las rowniez wpatruja sie w plomien. Ze gory i las drza, podziwiajac jego smialosc; dawno juz nikt tu nie zapalal czystego ognia, ktorego jedna jedyna iskra mozna do cna spalic pol swiata...

Wiatr zmienil kierunek.

Czlowiek nadal siedzial nieruchomo, ale teraz jego spojrzenie stale penetrowalo mrok za granica ognistego kregu. Moze przeciez pojawic sie Cugajster. Moze przyjsc. By zatanczyc przy ogniu - fatalne, niedobre towarzystwo...

Daleko stad, na progu przysadzistego domu pisnal odbiornik, oglaszajac nadejscie polnocy.

Niemal niewidoczne drzenie przemknelo przez podswietlone lapy smrekow, nieco silniej dmuchnal wiaterek; czlowiek napial miesnie, a po jego plecach przelecialy ciarki. Zludzenie? Jeki, dzwieki... szelest... bliki... Zludzenie, czy nie?

- Odejdz, wiedzmo - powiedzial, wolno unoszac ciupage.

Kobieta stala na skraju oswietlonego kregu.

A on, juz gotowy do skoku, do uderzenia - cofnal sie.

Dlatego ze ta, ktora przyszla do zywego ognia, nie byla wiedzma.

Cialo biale jak owczy ser. Twarz bez kropli krwi; znajoma kazda zmarszczka, tylko oczy niepomiernie duze, wieksze nizli za zywota.

Jej imie nie splynelo z jego ust. Wargi nie sluchaly go; kobieta wolno pokrecila glowa, nie odwracajac dziwnego, przezroczystego, smutnego spojrzenia. Cienka skora, wydaje sie, ze przeswieca na wylot. Nieskonczenie ukochane oblicze.

- Przyszlas... a dzieci... spia...

Co jeszcze mogl jej powiedziec?

- Dzieci... spia. Powiem im... zes... przyszla...

Przeczacy ruch glowy.

Wstal. Zrobil krok. Jeszcze jeden, i jeszcze jeden... Wydawalo mu sie, ze wystarczy wyciagnac reke i palce poczuja tkanine jej bluzki. I cieplo jej skory. I dotkniecie jej wlosow.

I wszystko wroci.

Zapomnial o czystym ogniu. Zapomnial rowniez o wiedzmie - szalony lgnal do niej i wszedl w mrok za ta, pod ktorej stopami nie kolysaly sie zdzbla trawy. A ona szla, jakby przywolujac go do siebie, usmiechajac sie niesmialo, przykladajac do warg szczuply bezcielesny palec.

- Pocze... kaj...

Jej oblicze nagle sie zmienilo. W matowych oczach pojawil sie lek. Patrzyla za jego plecy.

Odwrocil sie.

Tam, gdzie trzepotalo w mroku obfite jeszcze ognisko, stal obecnie lesny Cugajster.

Lesny czlowiek, chroniacy ludzi przed niawkami, ktory przybyl tylko po to, by pochlonac te kobiete, niawke, niawe.

I nawet gdyby biala kobieta rozplynela sie w mroku lasu - czlowiek wiedzial, jak latwo Cugajster moze ja dogonic. Dogonic w mig.

Zrobil wiec krok, zaciskajac palce na nieprzydatnej teraz ciupadze. Co moze zrobic lesnemu Cugajstrowi kunsztownie wykonana ciupaga, jej ostry kiel? Ludzie znaja tylko jeden sposob powstrzymania Cugajstra. Skuteczny na krotki czas...

Wiec czlowiek zrobil krok, rozlozyl rece zapraszajacym gestem:

- Zatanczymy? Zatanczymy, dziadus?

Lesny twor milczal, a na szerokim obliczu, porosnietym zwinieta w pierscienie sierscia, widac bylo ironie. Zbyt blisko byla zdobycz, zbyt blisko byla niawka, Cugajster nie porzuci polowania nawet dla ulubionej zabawy.

- Zatanczymy? - Mezczyzna dziarsko przykucnal, przytupnal, a ciupaga w jego reku zawirowala i utworzyla polyskujacy krag.

- Dlaczego stajesz mi na drodze? - zapytal Cugajster.

Jego glos przypominal skrzypienie starej jodly.

Czlowiek zatrzymal sie, niemal wypusciwszy z rak toporek.

- Niawka niesie ci smierc. - Czarne psie wargi Cugajstra rozciagnal kpiacy usmiech. - A ty mimo to nie chcesz, bym ja zabil?

Mezczyzna milczal. Cugajster kiwnal sie do przodu:

- Nawet gdybys pokonal wiedzme, to niawy i tak nie pokonasz, bo niawa jest czesciowo toba... Nie boisz sie zyc i mimo to nie chcesz, bym zabil twoja niawe?

Mezczyzna milczal.

- Dobrze - powiedzial Cugajster, od jego glosu ciezkie galezie jodel drgnely wystraszone. - Niech cie twoja niawka zaprowadzi w mgle nad urwiskiem.

Cugajster odszedl.

Jodlowe galezie na jego drodze nawet sie nie poruszyly.

Rozdzial l

Po raz pierwszy od wielu lat Iwga pozwolila sobie na chwila odpoczynku.

Mezczyzna, ktory od wielu dni przygladal sie jej i obserwowal, w koncu uspokoil sie, a nawet jakby rozkwitl. Jakis jej zart wzbudzil salwe jego smiechu, rechotal az do lez, a wysmiawszy sie zazadal, by synowa przestala nazywac go „profesorem Mitecem”, a mowila jak nalezy: tata-swiekr. Iwga usmiechnela sie promiennie i udala sie rozpalac ognisko na srodku laki, gdzie odbywaly sie

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×