pikniki.

- ...zeby serduszko chcialo, a wszystko inne - moglo! - Profesor tryskal dowcipem. - Gdzie dwoje, tam i trzeci wkrotce, a gdzie troje, tam i piecioro moze byc, wypijmy zatem, dzieci, i niech nas wiecej bedzie na tym swiecie!..

Czerwone zachodzace slonce migotalo w wysokich oknach jej przyszlego domu. Domu pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie znajdowal sie balkon, owiniety winorosla i dlatego caly budynek przypominal etykietke starego wina. Drzal na dachu miedziany kogucik, a Nazar maszerowal przez podworze, niosac pod pacha kosz z jedzeniem i stale cos gubil - a to recznik, a to stosik serwetek, a to trudnego do ujarzmienia ziemniaka.

Potem tata-swiekr nastroil mandoline; w repertuarze tego powaznego i szanowanego czlowieka znajdowalo sie mnostwo zabawnych, a nawet frywolnych piosenek. Iwga tak sie smiala, ze dwukrotnie wpadla jej kanapka do ogniska; tata-swiekr blyskal oczami i walil takie teksty, ze nawet na policzkach Nazara pojawil sie rumieniec.

Potem nagle tata-swiekr przycisnal struny dlonia, milczal przez sekunde, wpatrujac sie w ogien i zaspiewal cos zupelnie innego, melodyjnego i z dluga fabula, cos o marynarskiej kobiecie, ktora machala chusteczka z brzegu, a z morza odpowiadala jej rusalka z okraglym lusterkiem w dloni i grzebieniem w zielonych wlosach i obie chcialy tego samego przystojniaka kapitana.

Nazar ulozyl sie na trawie, z glowa na kolanach Iwgi. Tata-swiekr spokojnie otworzyl nastepna butelke, jednym lykiem osuszyl pol kieliszka i zaczal spiewac cos studenckiego i lirycznego. Iwga nabrala ochoty by sie wlaczyc do spiewu, ale nie znala ani slow, ani melodii. Otwierala usta niczym ryba, kiedy w melodie wplotl sie odlegly warkot silnika.

- Ktos tu jedzie - sennie odezwal sie Nazar.

Iwga zaniepokoila sie. Nie lubila nowin, zmian, niespodziewanych gosci, ani nawet wesolych niespodzianek. Tym bardziej teraz, kiedy rozleniwila sie, rozmiekla w swoim szczesciu jak czekolada w dloni, kiedy nie ma sily bronic swej kruchej wewnetrznej rownowagi. Nowy gosc to agresor, nieproszony najezdzca jej swiata, gdzie w koncu po tylu mekach, zapanowal lad i spokoj.

Bardzo kruchy spokoj. Prosze, wystarczyl dzwiek silnika i caly spokoj znikl.

Nazar z zalem podniosl glowe z kolan Iwgi. Wstal, usmiechnal sie szeroko do profesora:

- Tatku, czy Klaudiusz ma nowy woz? Zielonego grafa z antenka? Tak?

Tata-swiekr od razu odlozyl mandoline.

- Klaudi? Niech to licho... No, dzieci moje, bedziemy sie bawili do rana...

Iwga milczala. Zle bedzie, jesli ktos zobaczy jej rozczarowanie. Widocznie przyjechal stary przyjaciel domu, z tego powodu nalezy sie cieszyc. W koncu, wizyta niedobrego czy niesympatycznego czlowieka, raczej nie wprowadzilaby profesora w taki znakomity nastroj. Nazar nie stalby w bramie, oddajac honory siedzacemu za kierownica mezczyznie, niczym wartownik na drodze i nie jezdzilby, jak dzieciak, na zelaznym skrzydle bramy...

Tata-swiekr powiesil mandoline na piersi:

- A teraz Ruda, poznam cie z wybitnym osobnikiem... Ruda, co ci?

Zielony woz wolno wtoczyl sie na podworze. Starannie i uprzejmie, jak dobrze ulozony zwierz - ale reflektory przykryte oslonami wydawaly sie Iwdze metnymi slepiami potwora. Kawalek kanapki utknal jej w gardle - nie mogla go przelknac ani wypluc; w jakichs zakatkach jej ciala pospiesznie pecznialy mdlosci i zawroty glowy. Pamietala to uczucie - ale wtedy, kiedy odezwalo sie po raz pierwszy, bylo nieporownywalnie slabsze. Teraz zas...

- Iwgo, co ci jest?

Nazar juz potrzasal reka kierowcy. Iwga widziala tylko plecy przybysza w jasnej koszuli. Czarne wlosy, starannie przystrzyzone na karku, karnie ulozone...

- Iwgo, cos ci sie stalo?

- Zemdlilo mnie - wykrztusila z trudem. - Tato-swiekrze, przepraszam, musze do domu... Poloze sie...

Na wprost jej oczu znalazly sie jego zaniepokojone, podejrzliwe i jednoczesnie uradowane oczy.

- Ruda? Czy ty... Czy ja bede dziadkiem?

Nazar juz prowadzil goscia do ogniska, teraz Iwga mogla przyjrzec sie usmiechnietej twarzy niespodziewanego goscia. Kompletnie obca twarz. Nie, to nie jego widziala wtedy, tamtego razu, nie...

Wyczuwajac, ze cos sie stalo, Nazar przestal sie usmiechac i dwoma susami dopadl Iwgi. Dotkniecie jego dloni przynioslo ulge - zreszta, nie na dlugo.

- Przepraszam - rozciagnela usta w wymuszonym usmiechu, starajac sie nie patrzec na goscia.

A gosc ciagle sie usmiechal, chyba wspolczujaco.

Nazar chwycil ja na rece. Przycisnal do siebie mocno, jak kota, zaczal niesc w strone domu, wpatrujac sie z niepokojem w jej twarz:

- No, Ruda... Albo cos zjadlas, albo... No? Rudzik? Moze wezwac lekarza, co?

Usmiechnela sie tak uspokajajaco, jak tylko mogla.

Wniosl ja na ganek. Nie zwracajac uwagi na protesty zaniosl na pietro - bez trudu, tylko stopnie zaskrzypialy, skarzac sie na ciezar, kolanem otworzyl drzwi do jej pokoju. Ulozyl na lozku i usiadl obok, nie wypuszczajac jej reki ze swojej dloni.

- Wstyd mi za siebie, nieladnie wyszlo... - przygryzla wargi Iwga.

Nazar majtnal glowa, strzasajac z czola sztywna grzywke. Usmiechnal sie raznie:

- Tym sie nie przejmuj... Klaudiusz to swoj czlowiek...

Iwga westchnela gleboko, tak, zeby powietrze doszlo az do piet. Mdlosci cofaly sie, ale drzenie calego ciala pozostalo. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niechetnie, ale musiala go oklamac. A on tak sie szczerze cieszyl... Niepotrzebnie sobie wyobrazal nie wiadomo co, i wszystkie te lzy w poduszke byly niepotrzebne. Nazar...

Ogarnela ja fala czulosci tak silna, ze musiala odwrocic sie i ukryc twarz w poduszce. Czulosc i wstyd. Poniewaz oklamala, poniewaz powod jej slabosci nie ma nic wspolnego z radosnym oczekiwaniem potomstwa...

- No, co jest Rudzielcze?

Przejechala opuszka palca po blekitnej zyle na jego twardej i muskularnej rece:

- Nieladnie wyszlo. Idz do nich, przepros... Ja sie zaraz pozbieram.

Przelknal sline. Nie odwazyl sie jeszcze raz zapytac, poglaskal ja tylko po policzku.

Wstal, podszedl do drzwi, wrocil. Pocalowal czubek jej glowy. I poderwal sie, podskoczyl do sufitu, dotknal swiecznika, zabrzeczaly grona krysztalkow.

- Jak dziecko... - Iwga usmiechnela sie z trudem. - Posluchaj... A kim jest Klaudiusz?

Uniosl brwi:

- W jakim sensie?

Iwga milczala chwile, nie potrafiac sformulowac pytania.

- Klaudiusz - Nazar podrapal sie za uchem - jest wspanialym facetem, starym przyjacielem ojca... No, poza tym jest Wielkim Inkwizytorem miasta Wizna. To tyle.

- Aha - Iwga przymknela powieki. - No to lec...

Drewniane schody znowu jeknely - poniewaz Nazar przeskakiwal po dwa stopnie. Iwga lezala, wpatrujac sie w cienie na suficie, a chlodna posciel parzyla niczym patelnia.

* * *

Obaj milczeli i to dosc dlugo. Slowa nie byly im potrzebne. Obaj w ciszy rozkoszowali sie letnim zmierzchem, dymem ogniska i swoim wlasnym towarzystwem. Gosc leniwie mruzyl oczy, ognik przy jego wargach wolno pozeral cienkie cialko drogiego papierosa. Gospodarz obracal nad zarem kawalek tlustej wedzonki, nabity na ostry patyczek.

Potem z domu wyszedl Nazar, usmiechajac sie przepraszajaco, podszedl do goscia.

- Jakos tak niezrecznie wyszlo, Klaudiuszu... Chcialem was ze soba poznac.

Ten, ktorego nazywano Klaudiuszem, przymknal powieki.

- Dlaczegos ja porzucil? - zrzedliwie odezwal sie profesor socjologii Julian Mitec. - Zostawiles sarna?

Nazar zmieszal sie.

- Ja, wlasciwie, chcialem tylko Klaudiuszowi powiedziec, ze... tego... ze ona prosila o wybaczenie...

Gosc niecierpliwie machnal reka - rozumiem, nie gadaj bzdur, czlowieku. Nazar usmiechnal sie przepraszajaco jeszcze raz i pognal z powrotem; dwaj mezczyzni przy ogniu odprowadzili go spojrzeniem.

- Pamietasz? - niezbyt glosno zapytal profesor Mitec. - Mam na mysli Nazara. Obawialem sie...

Ten, ktory nosil imie Klaudiusz, skinal glowa.

- Tak... Ciagle nie mogl dorosnac.

Profesor Mitec usmiechnal sie triumfujaco:

- Czego tylko nie robia z nami kobiety, Klaudi? Wypijemy?

Gosc usmiechnal sie tajemniczo i wyjal z wewnetrznej kieszeni niewielka buteleczke, plaska jak fladra:

- Wlasnie wczoraj wrocilem z Egre, ze stolicy, rozumiesz, winiarstwa... Dostalem tam te lapowke.

Zazdroscisz mi?

- Nie moze byc! - zawolal profesor z teatralnym zdziwieniem. - Ale w jakze wlasciwym momencie, jakze wlasciwym!

Obaj byli znawcami win, a profesor dodatkowo jeszcze robil miny znawcy - pil z namaszczeniem i koncentracja, jak zawodowy kiper. Gosc usmiechal sie z zadowoleniem.

- A ja bede mial wnuki - oswiadczyl w koncu profesor Mitec, wpatrujac sie w rubinowego koloru ciecz na dnie kieliszka. - Pelno, caly dom wnukow... Wiesz, tak wlasnie myslalem, ze gdzies cie nosi po prowincji. Dzwonilem do ciebie.

- Praca - rzucil gosc. - Praca wytezona ku korzysci... czy dla korzysci. Bedziesz mial piekna synowa, Jul. Kiedy slub?

Profesor pokiwal glowa z zadowoleniem:

- Sadze, ze gdzies w pazdzierniku.

- Jeszcze nie ustaliliscie terminu? - zdziwil sie gosc.

Profesor rozlozyl rece.

- Nie smiej sie, ja dopiero tydzien temu... Nazar nas sobie przedstawil. I to bal sie, ze mnie rozzlosci...

- Ale tys sie nie rozzloscil - skinal, noszacy imie Klaudiusz. - I slusznie uczyniles.

Profesor podniosl z trawy swoja mandoline. Patrzac jak starannie stroi struny, gosc wylowil z waskiej zlocistej paczki kolejnego skazanego papierosa.

- Julek...

Profesor drgnal. Oderwal sie od swego zajecia, zdziwiony popatrzyl na goscia:

- Tak?

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×