- 1
- 2
Dixon zasmial sie i zaraz potem upadl, silnie uderzony w ramie przez duza galaz. Bron wypadla mu z reki i wyladowala w odleglosci dziesieciu stop, odbezpieczona, siejac dokola zniszczenie. Wygramoliwszy sie spod galezi Dixon siegnal po pistolet. Ubieglo go jedno z nadrzewnych zwierzat.
Dixon padl twarza na dol. Zwierze piszczac zwyciesko wymachiwalo dokola pistoletem. Olbrzymie drzewa, rowno przeciete, spadaly na ziemie, poryta i zaslana zwalami galezi i lisci. Wybuch z pistoletu obalil drzewo tuz obok Dixona i poryl ziemie przy samej jego nodze. Dixon odskoczyl i gwaltownie sie pochylil, cudem ocalajac glowe.
Stracil juz teraz wszelka nadzieje. Ale zwierze, zaintrygowane trzymana w reku bronia, probowalo zajrzec do lufy. W tej samej jednak chwili stracilo glowe w sposob bezszelestny. Dixon wykorzystal te chwile. Skoczyl naprzod i odzyskal pistolet, zanim pochwycilo go inne zwierze. Wylaczyl spust automatu.
Psy wrocily i bacznie przygladaly sie czlowiekowi. Ale Dixon nie osmielil sie strzelac. Rece tak mu drzaly, ze niebezpieczenstwo bylo rownie wielkie dla niego, jak dla psow. Utykajac powlokl sie w strone statku. Psy szly jego sladem.
Czlowiek szybko sie opanowal. Spojrzal na trzymana w reku bron. Budzila w nim teraz szacunek, a nawet strach. Obawial sie jej znacznie bardziej niz psy, ktore najwidoczniej wcale nie laczyly zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisujac je zapewne naglej burzy.
Burza jednak minela i psy rozpoczely lowy na nowo.
Dixon strzelal raz po raz, torujac sobie droge w gestych zaroslach. Psy towarzyszyly mu z obu stron, dotrzymujac kroku. Byly ich teraz dziesiatki.
Do licha, pomyslal, czy nie licza swych strat? Uprzytomnil sobie jednak, ze zapewne nie umieja rachowac.
Byl juz teraz niedaleko statku. Droge zagradzal ciezki pien. Dixon chcial przeskoczyc, gdy pien nagle ozyl i rozwarl olbrzymie szczeki. Dixon skierowal pistolet w dol i uruchomil go na trzy sekundy. Stwor znikl, ale Dixon wpadl nagle w swiezo powstala jame. Psy otoczyly go warczac i naszczekujac. Dwoma strzalami oczyscil brzeg jamy i mimo zwichnietej kostki usilowal sie wydostac. Ale sciany rozpadliny byly strome i gladkie jak szklo. Jeszcze jeden wysilek — bez skutku. Zaczal wiec myslec. Przez bron znalazl sie w jamie, dzieki broni musi sie wiec wydostac. Nacial jedna ze scian, dzieki czemu zdolal sie wygramolic na powierzchnie. Stapal z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczal mu bol w ramieniu. Wycial kij i powoli ruszyl naprzod.
Psy raz po raz rzucaly sie do ataku. Unicestwial je tyle razy, ze zmeczenie zaczelo mu sie coraz bardziej dawac we znaki. Sepy spadly na scierwo. Dixon czul, ze ciemnieje mu w oczach. Przemogl sie, nie wolno mu zemdlec, poki psy sa w poblizu. Statek bylo juz widac. Probowal biec, ale natychmiast upadl. Obskoczyly go psy. Strzelil, przecinajac dwa psy i odstrzeliwujac sobie czubek prawego buta. Wstal z trudem i poszedl w strone statku.
Piekna bron, myslal. Niebezpieczna dla wszystkich — lacznie z tymi, ktorzy jej uzywaja. Chcialby dostac w swe rece wynalazce. Co za pomysl! Bron bezglosna!
Dotarl wreszcie do statku. Nie zdazyl otworzyc komory wyjsciowej, gdy znow opadly go psy. Unicestwil najblizsze dwa i wczolgal sie do srodka. Macilo mu sie w glowie, odczuwal silne mdlosci. Ostatkiem sil zatrzasnal drzwi komory i usiadl. Nareszcie jest bezpieczny.
Wtedy uslyszal obok siebie chrobot. Zamknal ze soba jednego z psow.
Czul sie za slaby, by wladac ciezka bronia, zdolal ja jednak uniesc. Pies, ledwie widoczny w ciemnym wnetrzu statku, skoczyl na niego. Dixon byl przekonany, ze nie uda mu sie uruchomic pistoletu. Bestia siegala mu juz do gardla. Odruchowo zacisnal jednak dlon. Zwierze pisnelo i zamilklo. Dixon stracil przytomnosc.
Gdy ja odzyskal, dlugi czas lezal nieruchomo napawajac sie cudownym uczuciem, ze zyje. Postanowil odpoczac jeszcze pare minut, a potem zabierac sie stad czym predzej. Zaszyje sie w jakiejs knajpie na Ziemi i upije sie do nieprzytomnosci. A potem odszuka wynalazce broni i wtloczy mu jego cudo w gardlo. Tylko niebezpieczny wariat mogl wynalezc bezglosna bron.
Tak, ale to wszystko potem. A teraz mozna po prostu cieszyc sie zyciem, lezec sobie w sloncu...
W sloncu? Slonce w statku kosmicznym?
Skoczyl na rowne nogi. U jego stop widnialy szczatki zabitego psa. A tuz obok zygzakowata linia przebiegala dluga szpara w scianie statku. To tedy przedostawalo sie swiatlo sloneczne. Przez szpare widac bylo sylwetki zwierzat zagladajacych do srodka. Zabijajac tamta bestie Dixon sam zrobil te szpare. Rozejrzal sie i dostrzegl inne jeszcze otwory. Jak to sie stalo?
Ach tak! Przeciez torujac sobie droge musial nieraz trafic w statek! Przyjrzal sie uszkodzeniu. Dobra robota, nie ma co! Tu naruszone dwie tablice rozdzielcze. Tu zas do niedawna stalo radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostaly zbiorniki tlenu i wody. A do tego wszystkiego przestrzelone przewody doprowadzajace paliwo. Zgodnie z prawem ciazenia paliwo utworzylo kaluze na ziemi pod statkiem. Jak na kogos, kto sie wcale o to nie staral, myslal oblednie Dixon, to wcale niezle!
W rok pozniej, gdy Dixon nadal sie nie zglaszal, wyslano drugi statek, aby urzadzic mu przyzwoity pogrzeb, jesli uda sie odnalezc jakies szczatki, i przywiezc prototyp nowej broni.
Statek ratowniczy wyladowal w poblizu statku Dixona i zaloga z zaciekawieniem obejrzala szpare i inne uszkodzenia.
— Sa faceci — powiedzial inzynier — ktorzy nie potrafia obchodzic sie z bronia.
— Ano tak — potwierdzil glowny pilot. Od strony lasu rozlegly sie odglosy uderzen. Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podspiewywal sobie przy pracy. Drewniany szalas otoczony byl ogrodkiem warzywnym, zabezpieczonym palisada. Dixon wbijal wlasnie nowy palik w miejsce przegnilego.
— A wiec zyjesz! — zawolal jeden z zalogi.
— Jak widzicie — odparl Dixon. — Zaczekajcie, az skoncze naprawiac plot. Ohydne bestie te psiska! Ale nauczylem je rozumu.
Dixon z usmiechem wskazal luk z mocnego, gietkiego preta, oparty o palisade. Obok znajdowal sie zapas strzal.
— Nabraly szacunku — dodal — kiedy kilku z nich wsadzilem strzale.
— A bron? — spytal pilot.
— Przydala sie! — zawolal Dixon z wesolym blyskiem w oku. — Nie dalbym sobie bez niej rady.
I zabral sie na powrot do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, ze wbija palik ciezka, plaska rekojescia pistoletu.
- 1
- 2