• 1
  • 2

Robert Sheckley

Bezglosny pistolet

Czy to trzasnela galazka? Dixon obejrzal sie — odniosl wrazenie, ze jakis ciemny ksztalt znikl w podszyciu. Zamarl w bezruchu, wpatrujac sie w glab lasu. Ale wszedzie panowalo zupelne, calkowite milczenie. Wysoko nad glowa jakis drapiezny ptak szybowal prawie bez ruchu i wyczekujacy, pelen nadziei, rozgladal sie po spalonym sloncem krajobrazie.

Nagle, wsrod krzewow, rozlegl sie cichy, niecierpliwy kaszel.

Dixon zrozumial, ze jest sledzony. Dotad nie byl tego pewien. Ale obecnie juz wiedzial, ze niewyrazne, slabo widoczne ksztalty sa rzeczywistoscia. Z poczatku pozwolily mu isc samemu drozka wiodaca do stacji sygnalizacyjnej i tylko przygladaly sie czujnie, jakby cos rozwazajac. Obecnie byly gotowe do dzialania.

Wydobyl bron z kabury, sprawdzil bezpiecznik, schowal z powrotem i podjal wedrowke.

Znow rozleglo sie kaszlniecie. Cos szlo cierpliwie jego sladem, czekajac zapewne, az opusci busz i wejdzie do lasu. Dixon usmiechnal sie sam do siebie.

Nic mu nie moglo zagrazac. Mial przeciez bron.

Bez niej nie oddalilby sie tak znacznie od statku kosmicznego. Nie mozna przeciez wloczyc sie po obcej planecie. Lecz nie dotyczylo to Dixona. Na biodrze czul bron doskonala, zabezpieczajaca zupelnie i calkowicie przed wszystkim, cokolwiek chodzi, pelza, lata czy plywa.

Ostatnie slowo w zakresie broni recznej, najznakomitszy srodek obrony osobistej.

Znow spojrzal za siebie. O jakies piecdziesiat krokow za nim posuwaly sie trzy bestie. Z odleglosci wygladaly na psy czy hieny. Naszczekujac, wolno posuwaly sie naprzod.

Dixon siegnal po bron, ale postanowil na razie wstrzymac sie z jej uzyciem. Bedzie na to dosc czasu, kiedy          bestie sie zbliza.

Alfred Dixon byl niski, krepy, szeroki w ramionach, mocno zbudowany. Mial jasne wlosy i jasne wasiki, zakrecone na koncu do gory. Wasiki te nadawaly jego opalonej, zawadiackiej twarzy wyraz szczerosci. Stalym jego miejscem pobytu byly szynki i knajpy na Ziemi. Zawsze w pomietym, pobrudzonym polowym mundurze, zamawial napoje glosem donosnym, zaczepnym i towarzyszy pijatyki przeszywal ostrym wzrokiem szarych oczu o metalicznym blasku. Z zamilowaniem wyjasnial im roznice miedzy coltem a iglicowym rewolwerem Sykesa, tonem nieco wzgardliwym mowil o broni uzywanej na Marsie i na Wenus, tlumaczyl, jak sie zachowac, gdy w gestym buszu atakuje ramaryjski czolgorog i jak sie bronic przed napascia skrzydlatych chyzoblyskow.

Niektorzy uwazali Dixona za blagiera, ale nikt nie smial mu tego powiedziec. Inni sadzili, ze jest to w gruncie rzeczy, mimo calego swego zarozumialstwa, porzadny czlowiek. Ma tylko nadmierne pojecie o sobie, tlumaczyli. Ale smierc czy kalectwo naprawi kiedys ten defekt. Dixon byl wielkim zwolennikiem broni recznej. Jego zdaniem podboj amerykanskiego Dzikiego Zachodu byl po prostu proba sil miedzy lukiem i szybkostrzelnym coltem. Afryka? To karabin przeciw wloczni. Mars? Colt przeciw dwusiecznemu nozowi. Bomby wodorowe niszczyly miasta, ale kraje podbijal czlowiek uzbrojony w bron reczna. Po co szukac zawilych racji gospodarczych, filozoficznych czy politycznych, gdy wszystko jest tak proste? Dixon obdarzal pelnym zaufaniem bron doskonala.

Obejrzal sie wstecz i zauwazyl, ze do trzech bestii przylaczylo sie dalszych szesc. Nie skrywaly sie teraz, przyspieszyly tylko kroku wywiesiwszy dlugie jezyki.

Dixon postanowil zaczekac jeszcze chwile. Wstrzas bedzie tym wiekszy.

Rozne juz zawody uprawial w zyciu: byl badaczem, mysliwym, zwiadowca, kosmonauta. Jak dotad jednak niewiele mial szczescia. Inni zawsze trafiali jakos na zagubione miasto, udawalo im sie zastrzelic rzadkiego zwierza czy znalezc zlotonosny strumien. On — nie. Ale coz na to poradzic. Przyjmowal swoj los pogodnie. Obecnie byl radiotechnikiem i kontrolowal automatyczne stacje sygnalizacyjne na dziesieciu nie zamieszkanych planetach. Ale co wazniejsze, mial przeprowadzic pierwsza probe polowa z najdoskonalsza bronia reczna swiata. Wynalazcy nowego pistoletu spodziewali sie, ze bron ta bedzie powszechnie wprowadzona. Dixon zas liczyl, ze w zwiazku z tym zrobi kariere.

Doszedl do skraju lasu. Jego statek znajdowal sie o dwie mile stad na malej polance. Wkraczajac w ponury cien drzew uslyszal podniecone piski zwierzat nadrzewnych. Byly pomaranczowo-niebieskie i przygladaly mu sie uwaznie z gory.

Las wywarl na Dixonie wrazenie afrykanskiej dzungli. Spodziewal sie spotkania wielkiej zwierzyny i ustrzelenia co najmniej paru sztuk. Dzikie psy byly juz w odleglosci zaledwie dwudziestu krokow od niego. Szarobrunatne, wielkosci jamnikow, mialy paszcze hien. Niektore z nich smykaly przez podszycie usilujac przeciac mu droge.

Nadeszla chwila uzycia broni.

Dixon wyciagnal ja z kabury. Bron miala ksztalt pistoletu, byla ciezka i dosc niewygodna. Wynalazcy zapowiedzieli udoskonalenie w przyszlosci, polegajace na zmniejszeniu wagi i poprawie ksztaltu. Ale Dixonowi odpowiadala taka wlasnie, jaka — byla obecnie. Przyjrzal sie broni z zadowoleniem, po czym odbezpieczyl ja i nastawil na pojedynczy strzal.

Psie stado zblizalo sie w podskokach, warczac i ujadajac, Dixon zmierzyl i strzelil. Bron brzeknela cichutko. W odleglosci stu krokow czesc lasu po prostu znikla.

Dixon wystrzelil pierwszy dezintegrator.

Z lufy o przekroju niecalego cala dobyl sie pek promieni o srednicy dwunastu stop. W lesie powstala prozna przestrzen w ksztalcie stozka o zasiegu okolo stu metrow; w jej obrebie wszystko zniklo bez sladu — drzewa, krzaki, trawy, owady, motyle i dzikie psy. Roslinnosc siegajaca powyzej stozka wygladala jakby ja przecieto olbrzymia brzytwa.

Dixon ocenil, ze w zasiegu wybuchu znalazlo sie co najmniej siedem psow. Siedem bestii za jednym polsekundowym wybuchem. Swietna bron, nie ma problemu celu czy odchylen, jak przy broni zwyklej. Nie ma potrzeby ladowania na nowo, gdyz bron ta mogla dzialac osiemnascie godzin bez przerwy.

Bron doskonala.

Dixon wlozyl pistolet do kabury i poszedl naprzod. Dokola panowala cisza. Stwory lesne rozwazaly zdarzenie. Po chwili jednak oslupienie minelo. Po drzewach nad glowa Dixona znow skakac zaczely pomaranczowo-niebieskie zwierzeta, ptak drapiezny znow szybowal po niebie w towarzystwie innych czarnoskrzydlych ptakow. W zaroslach znow naszczekiwaly dzikie psy. Nie daly za wygrana. Dixon slyszal, jak z obu stron posuwaja sie szybko, ukryte gleboko w lesnym podszyciu. Wydobyl bron, zastanawiajac sie, czy bestie osmiela sie znow zaatakowac.

Jakby w odpowiedzi, z krzakow tuz za nim wyskoczyl laciaty buldog. Brzeknela bron, pies znikl wpol skoku, a drzewa zaszumialy, gdy powietrze z sykiem wypelnilo nagle powstala proznie.

Jeszcze jeden pies rzucil sie naprzod; Dixon zdezintegrowal go. Przeciez te bestie nie sa chyba tak glupie... Dlaczego wiec nie rozumieja oczywistosci — ze nie mozna mierzyc sie z nim i z jego bronia? W calej galaktyce wszystkie stwory szybko uczyly sie wystrzegac uzbrojonego czlowieka. A tu jest inaczej. Dlaczego?

Trzy psy z trzech roznych kierunkow rzucily sie bez zadnego ostrzezenia. Dixon nacisnal spust i zniszczyl je w oka mgnieniu. Klab kurzu wypelnil proznie.

Dixon zaczal nasluchiwac. Caly las wypelniony byl teraz gluchymi odglosami szczekania. Zblizaly sie inne stada. A zatem niczego sie nie nauczyly?

Nagle prosta mysl rozswietlila mu sprawe. Nie mogly sie przeciez niczego nauczyc — nauka byla zbyt subtelna. Bron unicestwiala wszystko szybko i bezglosnie. Psy w jej zasiegu po prostu znikaly. Nie bylo czasu na jeki konania, wycie, piski czy ryki. Przede wszystkim zas nie bylo odglosu strzalu, ktory by je zadziwil i przerazil, nie bylo zapachu prochu, nawet szczekniecia pocisku wprowadzanego do lufy.

Moze wiec, myslal Dixon, nie sa dosc sprytne, by zrozumiec, ze ta bron zabija. Moze nie pojmuja tego, co sie dzieje. Moze sadza, ze jestem bezbronny?

Przyspieszajac kroku zaglebil sie dalej w las. Nie grozi mu zadne niebezpieczenstwo, perswadowal sobie. Bestie moze nie rozumieja, ze bron zabija, ale przeciez ona zabija. Trzeba jednak bedzie zazadac, aby nowe modele wydawaly jakis odglos. Nic prostszego.

Stwory na drzewach rozzuchwalily sie na dobre i obnazajac kly opuszczaly sie teraz niemal do poziomu glowy Dixona. Chyba sa miesozerne, pomyslal. Strzelil i poczynil wielkie spustoszenie wsrod drzew. Zwierzeta uciekly z wrzaskiem, a z gory spadl deszcz galazek i lisci. Nawet psy czmychnely, wyleknione.

Вы читаете Bezglosny pistolet
  • 1
  • 2
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату