szkockiej. Jedna byla juz pusta, w drugiej zostalo troche alkoholu. “Einstein” siedzial samotnie w kacie gabinetu i mruczal cos pod nosem. Jego krecone, siwe wlosy byly tego wieczoru bardziej zmierzwione niz zwykle i razem z dlugim, ostrym nosem nadawaly mu wyglad prawdziwego szalenca. Sims Wakefield i Jarreld Schwabe siedzieli przy biurku, bez krawatow i z podwinietymi rekawami koszul.
Cortz skonczyl rozmowe telefoniczna z sekretarzem Victora Mattiece’a. Podal sluchawke Marty’emu, ktory odlozyl ja na miejsce.
– To byl Strider – wyjasnil Cortz. – Sa w Kairze, w apartamencie jakiegos hotelu. Mattiece nie chce z nami rozmawiac. Strider mowi, ze mial atak i zachowuje sie bardzo dziwnie. Zamknal sie w pokoju i nie ma zamiaru wyjsc. Nie musze chyba dodawac, ze nie planuje powrotu na te strone oceanu. Strider wydal juz polecenie chlopakom z pukawkami, zeby zabierali sie z miasta. Poscig zostal odwolany. “Pelikan” moze zacierac rece.
– Wiec co mamy robic? – spytal Wakefield.
– Jestesmy zdani na siebie – odparl Cortz. – Mattiece odzegnuje sie od wszystkiego.
Rozmawiali spokojnie i rzeczowo. Juz kilka godzin temu przestali na siebie wrzeszczec, choc wtedy nie zalowali sobie ostrych slow: Wakefield oskarzal Velmana o napisanie notatki; Velmano oskarzal Cortza o podrzucenie trefnego klienta; Cortz ripostowal, ze przez dwanascie lat klient nie byl trefny i wszyscy cieszyli sie z placonych przez niego honorariow. Schwabe zarzucal Wakefieldowi i Velmanowi beztroske w poslugiwaniu sie piorem. Wszyscy obrzucali blotem Morgana, i w tym jednym byli zgodni. “Einstein” siedzial w swoim kacie i spogladal na kolegow milczaco. Teraz mieli to juz za soba.
– Grantham pisze tylko o mnie i Simsie – powiedzial Velmano. – Pozostali moga czuc sie bezpieczni.
– Powinniscie wyjechac z kraju – orzekl Schwabe.
– O szostej rano bede w Nowym Jorku – odparl Velmano. – Polece do Europy i przez miesiac nie wysiade z pociagu.
– Ja nie moge uciec – powiedzial Wakefield. – Mam zone i szescioro dzieci.
Wakefield juz od pieciu godzin plakal nad losem swoich pociech. Wszyscy zreszta mieli rodziny, choc Velmano byl rozwiedziony, a jego dwoje doroslych dzieci umialo troszczyc sie o siebie. Dadza sobie rade. I on da sobie rade. Juz wczesniej myslal o emeryturze. Specjalnie na ten cel odlozyl sporo pieniedzy, i kochal Europe, szczegolnie Hiszpanie, wiec czas powiedziec
– Co robic? – powtarzal. – Co robic?
Schwabe staral sie okazac mu serce:
– Powinienes pojechac do domu i powiedziec o wszystkim zonie. Ja nie mam zony, ale gdybym mial, sprobowalbym przygotowac ja na cios.
– Nie moge… nie moge tego zrobic – jeczal Wakefield.
– Nie masz wyjscia. Albo zrobisz to sam, albo za szesc godzin zobaczy twoje zdjecie na pierwszej stronie gazety. Musisz jej powiedziec, Sims!
– Nie moge… – zaszlochal.
Schwabe spojrzal na Velmana i Cortza.
– Co bedzie z moimi dziecmi…? – uzalal sie Wakefield. – Najstarszy syn ma juz trzynascie lat… – Potarl oczy.
– Przestan, Sims. Wez sie w garsc! – napomnial go Cortz.
“Einstein” wstal i podszedl do drzwi.
– Jade do siebie, na Floryde. Nie dzwoncie, chyba ze bedzie cos pilnego. – Wyszedl i trzasnal drzwiami.
Wakefield stal i kolysal sie na pietach. W koncu ruszyl za “Einsteinem”.
– Dokad idziesz, Sims? – spytal Schwabe.
– Do siebie, do gabinetu.
– Po co?
– Musze sie polozyc.
– Zawioze cie do domu – zaproponowal Schwabe.
– Nie trzeba. Nic mi nie jest – powiedzial raznym glosem. Zamknal za soba drzwi.
– Myslisz, ze da sobie rade? – Schwabe spojrzal na Velmana. – Martwie sie o niego.
– Nie wiem, czy da sobie rade – odparl zapytany. – Trzeba na niego uwazac. Zajrzyj do niego za kilka minut.
– Jasne – oparl Schwabe.
Wakefield wszedl pewnym krokiem na klatke schodowa i ruszyl na nizsze pietro. Zblizajac sie do gabinetu, przyspieszyl. Kiedy zamykal za soba drzwi, jego twarz wykrzywil spazmatyczny grymas.
“Zrob to szybko! Zadnego listu! Jesli zaczniesz go pisac, przejdzie ci chec na dzialanie. Jesli nie bedzie listu, dostana milion z polisy”. Otworzyl szuflade biurka. “Nie mysl o dzieciach. To bedzie tak, jakbys zginal w katastrofie lotniczej”. Spod segregatora wyciagnal pistolet. “Szybko! Nie patrz na ich zdjecie na scianie!”
Moze kiedys zrozumieja. Wsadzil lufe do ust i pociagnal za spust…
Limuzyna zatrzymala sie gwaltownie przed pietrowym domem w Dumbarton Oaks, na przedmiesciach Georgetown. Zatarasowala ulice, co zreszta nikomu nie przeszkadzalo, bo dwadziescia minut po polnocy nie bylo tu zadnego ruchu. Z samochodu wyskoczyl Voyles w towarzystwie dwoch agentow. Podeszli szybko do frontowego wejscia. Voyles trzymal w reku gazete. Zalomotal piescia do drzwi.
Coal nie spal. Siedzial po ciemku w swoim gabinecie, w pizamie i szlafroku. Voyles, ujrzawszy ten stroj, usmiechnal sie szyderczo.
– Ladna pizama – powiedzial.
Szef gabinetu wyszedl na niewielki betonowy ganek. Dwoch agentow obserwowalo go czujnie.
– Czego chcecie, do cholery? – wycedzil przez zeby Coal.
– Przynioslem ci prezent – oznajmil Voyles i rzucil szefowi gabinetu gazete. – Ladnie wygladasz na zdjeciu obok fotki prezydenta sciskajacego sie z Mattiece’em. Wiem, ze lubisz czytac gazety. Przynioslem ci najswiezsze wydanie.
– Za to twoja geba ukaze sie w prasie jutro – odparl Coal, jakby mial juz gotowy artykul.
Gazeta lezala u jego stop. Voyles odwrocil sie, lecz nie odszedl.
– Mam pewna tasme – rzucil przez ramie. – Zacznij tylko klamac, a zedre ci gacie z dupy przed samym Bialym Domem.
Coal patrzyl na niego i milczal.
Voyles szedl juz do samochodu.
– Przyjde tu za dwa dni z wezwaniem do sadu! – wrzeszczal na cala ulice. – Wrecze ci je osobiscie o drugiej nad ranem. – Oparl sie o dach limuzyny. – Potem przywioze ci akt oskarzenia. To juz koniec, Fletcher. Prezydent znajdzie sobie nowych skretynialych doradcow. – Zniknal we wnetrzu wozu i odjechal.
Coal podniosl gazete i wszedl do domu.
ROZDZIAL 44
Gray i Smith Keen byli sami w sali konferencyjnej i po raz nie wiadomo ktory czytali artykul. Grantham juz od bardzo dawna nie podniecal sie swoim nazwiskiem wydrukowanym na pierwszej stronie, ale tym razem byl naprawde dumny: przebil wszystkich! Tuz pod naglowkiem umieszczono zdjecia: Mattiece’a sciskajacego sie z prezydentem, pewnego siebie Coala na oficjalnym przyjeciu w Bialym Domu, Velmana zeznajacego przed podkomisja senacka, Wakefielda uchwyconego podczas zjazdu Izby Adwokackiej, Verheeka usmiechajacego sie do obiektywu na fotografii z FBI, Callahana z “Rocznika Akademickiego” i Morgana.
Przed godzina nocny reporter Paypur powiedzial im o Wakefieldzie. Gray popadl w przygnebienie, mimo ze nie mogl ponosic winy za te smierc.
Okolo trzeciej nad ranem redakcja zaczela sie zapelniac. Krauthammer przyniosl sobie cala torbe paczkow i natychmiast pochlonal cztery. Potem zjawil sie Ernie DeBasio. Mowil, ze w ogole nie spal. Feldman byl wypoczety i rozpromieniony. O wpol do czwartej sala, w ktorej staly cztery wlaczone telewizory, byla pelna. Pierwsza podala