kontakt nerwowy, aby dodac jej troche odwagi i pewnosci siebie, ale mu sie to, tak samo jak w przypadku Fanka, nie udalo. Kiedy wyszli spomiedzy ruder i znalezli sie na zupelnie juz okropnej, gruntowej drodze, pomiedzy ciagnacym sie bez konca mokrym plotem z zardzewialym drutem kolczastym u gory i czarnym jak noc cuchnacym pustkowiem bez jednego swiatla, Rada zupelnie sie rozkleila i byla bliska placzu. Maksym, aby ja choc odrobine podniesc na duchu, zaczal spiewac na cale gardlo wszystkie najweselsze ze znanych mu piosenek po kolei. Troche pomoglo to, ale nie na dlugo, zaledwie do konca plotu, bo pozniej znow zaczely sie dlugie, zolte, jednopietrowe domy, z ciemnymi oknami, spoza ktorych pachnialo stygnacym metalem, organicznymi smarami i jeszcze jakims duszacym czadem. Metnie swiecily rzadkie latarnie, a w oddali, pod jakims parszywym gluchym lukiem, stali nastroszeni, mokrzy ludzie. Rada zatrzymala sie. Wczepila w jego reke i zaczela cos mowic goraczkowym, przerywanym szeptem. Byla pelna strachu. Bala sie o siebie i jeszcze bardziej o Maksyma. Szepczac pociagnela go do tylu. Posluchal, bo sadzil, ze to jej pomoze, ale pozniej zrozumial, ze to po prostu akt rozpaczy i zatrzymal sie.
— Chodzmy — powiedzial lagodnie. — Chodzmy, Rada. Zle nie. Dobrze.
Usluchala go jak dziecko. Poprowadzil ja i nagle pojal, ze ona boi sie tych mokrych postaci i bardzo sie zdziwil, gdyz nie bylo w nich nic strasznego i niebezpiecznego. Po prostu zwykli, skuleni pod deszczem tubylcy stoja sobie i trzesa sie od wilgoci. Najpierw bylo ich dwoch, potem skads zjawil sie trzeci i czwarty z ognikami narkotycznych paleczek.
Maksym szedl pusta ulica pomiedzy zoltymi domami prosto na te postacie, a Rada coraz mocniej przytulala sie do niego, az wreszcie objal ja za ramiona. Przyszlo mu nagle do glowy, ze sie myli, ze Rada drzy nie ze strachu, lecz po prostu z zimna. W zmoknietych ludziach nie bylo niczego niebezpiecznego. Przeszedl obok nich, obok tych przygarbionych, zziebnietych osobnikow trzymajacych rece w kieszeniach, przytupujacych dla rozgrzewki, zalosnych, zatrutych narkotykami i ci nawet jakby w ogole nie zauwazyli ani jego, ani Rady, chociaz przeszedl tak blisko, ze slyszal ich niezdrowy, przerywany oddech. Myslal, ze moze teraz Rada sie troche uspokoi, bo byli juz pod lukiem, gdy nagle z przodu, jak spod ziemi, jakby prosto z zoltych scian pojawila sie i stanela w poprzek drogi nastepna czworka takich samych zmoknietych i zalosnych indywiduow. Ale jeden z nich mial dluga, gruba laske i Maksym go poznal.
Pod odrapana kopula luku chwiala sie w przeciagu gola zarowka, sciany byly pokryte plesnia i popekane, pod nogami lezal brudny, potrzaskany cement ze sladami wielu nog i opon samochodowych. Z tylu donosnie zatupotalo. Maksym obejrzal sie: dopedzali go ci czterej, ktorych wyminal. Biegli nierowno oddychajac, nie wyjmujac rak z kieszeni i wypluwajac w biegu swoje wstretne narkotyczne paleczki… Rada krzyknela zdlawionym glosem, puscila jego reke i nagle zrobilo sie ciasno. Maksym zostal przycisniety do sciany, dokola niego stali ludzie, ktorzy nie dotykali go, trzymali rece w kieszeniach, nawet na niego nie patrzyli, po prostu stali i nie pozwalali sie ruszac. Ponad ich glowami Maksym zobaczyl, ze dwoch trzyma Rade za rece, a wasaty podchodzi do niej, bez pospiechu przeklada laske do lewej reki, a prawa tak samo niespiesznie i leniwie bije ja po twarzy…
To bylo do tego stopnia koszmarne i nieslychane, ze Maksym stracil poczucie rzeczywistosci. Cos sie w jego mozgu przelaczylo. Ludzie znikneli. Bylo tylko dwoje ludzi: on i Rada, pozostali zas znikneli. Zamiast nich niezrecznie i przerazajaco dreptaly w blocie okropne i niebezpieczne zwierzeta. Zniknelo miasto, zniknela zarowka pod sklepieniem luku. Byl kraj nieprzebytych gor, kraina Oz na Pandorze, jaskinia, podstepna pulapka zastawiona przez nagie, plamiste malpy, do jaskini obojetnie zagladal rozmyty zolty ksiezyc i trzeba bylo walczyc o zycie. Zaczal wiec walczyc, tak samo jak walczyl wtedy na Pandorze.
Czas poslusznie zwolnil, sekundy wydluzyly sie w nieskonczonosc i w trakcie kazdej mozna bylo wykonac bardzo wiele roznych ruchow, zadac wiele ciosow i widziec jednoczesnie wszystkich. Te malpy byly bardzo nieruchawe, przywykle do innej zwierzyny i chyba po prostu nie zdazyly pojac, ze pomylily sie w wyborze ofiary, ze najmadrzej byloby po prostu uciec, ale rowniez probowaly walczyc… Maksym chwytal kolejna bestie za dolna szczeke, szarpnieciem wykrecal podatna glowe ku gorze, cial grzbietem dloni w blada, pulsujaca szyje i natychmiast obracal sie ku nastepnej, chwytal, wykrecal, cial. Wszystko to odbywalo sie w oparach cuchnacych, drapieznych oddechow, w huczacej ciszy jaskini, w zoltym polmroku. Brudne krzywe pazury wpily mu sie w szyje i puscily, zolte kly gleboko wgryzly sie w ramie i rowniez puscily… Obok nie bylo juz nikogo, a do wyjscia z jaskini spieszyl przywodca stada z maczuga, gdyz podobnie jak wszyscy przywodcy mial najszybsza reakcje i pierwszy zrozumial, co sie dzieje. Maksym przelotnie pozalowal go — najszybsza reakcja przywodcy byla jednak bardzo powolna: sekundy byly coraz dluzsze i szybkonogi ledwie przebieral nogami. Maksym przeslizgnal sie miedzy sekundami, dopadl go, zarabal w biegu i natychmiast sie zatrzymal. Czas znow zaczal plynac normalnie, pieczara zmienila sie w luk, ksiezyc w zarowke, a kraina Oz na Pandorze przeksztalcila sie znow w niepojete miasto na niepojetej planecie, bardziej niezrozumialej niz sama Pandora…
Maksym stal odpoczywajac z opuszczonymi, mrowiacymi rekami. U jego nog z trudem poruszal sie wasaty herszt. Krew ciekla ze zranionego ramienia. Rada wziela jego reke i przytknela do swojej mokrej twarzy. Na brudnej cementowej podlodze lezaly niczym worki ciala. Machinalnie je policzyl: szesciu lacznie z hersztem i pomyslal, ze dwoch zdolalo uciec. Dotkniecie Rady sprawialo mu ogromna przyjemnosc. Ci, ktorzy uciekli, zdolali to uczynic, bo ich nie scigal, choc mogl ich dopedzic; jeszcze teraz slyszal paniczny stukot ich buciorow w koncu tunelu. Ci zas, ktorzy nie zdolali uciec, leza i niektorzy z nich umra, niektorzy juz sa martwi. Wiedzial juz teraz, ze sa to mimo wszystko ludzie, a nie malpy lub pancerne wilki, chociaz ich oddech byl cuchnacy, dotkniecia brudne, a zamiary drapiezne i obrzydliwe. Odczuwal jednak cos w rodzaju zalu, mial swiadomosc straty, jakby stracil czystosc, nieodlaczna czastke dawnego Maksyma i wiedzial, ze dawny Maksym zniknal na zawsze. Ta swiadomosc byla troche gorzka, lecz budzila w nim jakas nieznana dume…
— Chodzmy, Maksym — powiedziala cichutko Rada.
Poslusznie poszedl za nia.
— Slowem, pozwoliles mu uciec.
— Nic nie moglem zrobic… Sam pan wie, jak to bywa.
— Niech to diabli wezma, Fank! Nie musiales przeciez nic robic. Wystarczylo wziac ze soba kierowce.
— Wiem, ze zawinilem. Ale kto mogl sie spodziewac…
— To juz wiem. Co przedsiewziales?
— Jak tylko mnie wypuscili, natychmiast zadzwonilem do Megi, ale nic nie wiedzial. Jesli on wroci, Mega natychmiast mnie zawiadomi. Nastepnie objalem obserwacja wszystkie szpitale dla umyslowo chorych. On nie moze daleko odejsc, po prostu nie dadza mu uciec, bo zbyt sie rzuca w oczy.
— Co wiecej?
— Postawilem w stan alarmu swoich ludzi w policji. Kazalem zwracac im uwage na wszelkie wykroczenia, lacznie z lamaniem przepisow ruchu ulicznego. On nie ma dokumentow. Zarzadzilem, aby donoszono mi o wszystkich zatrzymanych bez dokumentow. On nie ma zadnej szansy ukryc sie, jesli nawet bedzie chcial. Moim zdaniem to jest sprawa dwoch, trzech dni. Prosta sprawa.
— Prosta… Co moglo byc prostszego niz wsiasc w samochod, pojechac do Osrodka Telewizyjnego i przywiezc tu czlowieka… Ale nawet z tym nie dales sobie rady.
— Moja wina. Ale taki zbieg okolicznosci…
— Juz powiedzialem, ze nie interesuja mnie okolicznosci. Czy on rzeczywiscie robi wrazenie umyslowo chorego?
— Trudno powiedziec… Chyba najbardziej przypomina dzikusa. Dobrze wymytego i wypielegnowanego gorala. Ale moge sobie latwo wyobrazic sytuacje, w ktorej wezme go za wariata. W dodatku ten nieustanny idiotyczny usmiech, kretynski belkot zamiast normalnej mowy… I w ogole to jakis duren…
— Rozumiem. Aprobuje twoje posuniecia. I jeszcze jedno, Fank. Porozum sie z podziemiem.
— Co?!
— Jesli go nie znajdziecie w ciagu najblizszych kilku dni, to on z pewnoscia wyplynie w podziemiu.
— Nie rozumiem, co by mial dzikus robic w podziemiu.
— W podziemiu jest wielu dzikusow. Nie zadawaj zreszta glupich pytan, tylko rob, co ci kaze. Jesli go przegapisz jeszcze raz, zwolnie cie.
— Drugi raz to sie nie powtorzy.
— Bardzo sie ciesze. Co jeszcze?
— Ciekawe pogloski na temat Babla.
— Babla? Jakie?
— Prosze mi wybaczyc, Wedrowcze… Jesli pan pozwoli, to wolalbym szeptem, na ucho…