Rozdzial III

Maksym przebudzil sie i od razu poczul, ze glowa mu ciazy. W pokoju bylo duszno. Znowu w nocy zamkneli okno. Zreszta i otwarte niewiele dawalo. Miasto bylo zbyt blisko i w ciagu dnia unosila sie nad nim nieruchoma chmura wstretnych oparow. Wiatr przynosil je tutaj i nie pomagala ani odleglosc, ani czwarte pietro, ani tez park na dole. Dobrze by bylo teraz wziac natrysk jonowy — — pomyslal Maksym — i wyskoczyc do parku, ale nie do tego parszywego, na poly zgnilego, szarego od kopciu, lecz do naszego gdzies pod Gladbachem, nad brzegiem srebrzystego Nirsu, przebiec z pietnascie kilometrow dookola jeziora nie liczac sie z silami, do siodmego potu; przeplynac jezioro, a pozniej ze dwadziescia minut przespacerowac sie po dnie, pogimnastykowac pluca, polazic wsrod oslizlych podwodnych glazow… Zerwal sie, otworzyl na osciez okno, wychylil sie pod siapiacy deszczyk, gleboko wciagnal wilgotne, zanieczyszczone powietrze i zakrztusil sie nim. Kropelki deszczu pozostawily metaliczny posmak na jezyku. Autostrada z sykiem i swistem mknely samochody. W dole, pod oknem, lsnilo mokre listowie, na wysokim, kamiennym ogrodzeniu polyskiwalo tluczone szklo. Po parku chodzil czlowiek w mokrej pelerynie i zgrabial na stosy opadle liscie. Spoza zaslony deszczu niewyraznie majaczyly ceglane budynki jakiejs fabryki na peryferiach miasta. Z dwoch wysokich kominow jak zwykle leniwie wypelzaly i opadaly ku ziemi grube smugi jadowitego dymu.

Duszny swiat. Nieszczesliwy, chorobliwy swiat. Caly tak samo nieprzytulny i smetny, jak to koszarowe pomieszczenie, gdzie ludzie z blyszczacymi guzikami i slabymi zebami nagle ni z tego, ni z owego zaczeli wrzeszczec zachrypnietymi glosami i Gaj, taki sympatyczny, piekny chlopak zupelnie nieoczekiwanie zaczal katowac rudobrodego Zefa, a ten sie nawet nie bronil… Nieszczesliwy swiat… Radioaktywna rzeka, idiotyczny zelazny smok, brudne powietrze i niechlujni pasazerowie w pociagu… I jeszcze jedna wstretna scena w wagonie, kiedy to jacys wulgarni, nie wiadomo czemu cuchnacy fuzlowymi olejkami ludzie doprowadzili swym smiechem i gestami jakas straszna niewiaste do placzu i nikt jej nie wzial w obrone, a wagon byl szczelnie nabity, wszyscy patrzyli w bok i tylko Gaj nagle sie poderwal blady ze zlosci, a moze ze strachu i cos do nich krzyknal, a oni sie wyniesli… Wiele zlosci, wiele strachu, wiele rozdraznienia. Wszyscy sa tu rozdraznieni i przybici. Gaj, dobry i sympatyczny czlowiek, czasem wpadal w niewytlumaczalna wscieklosc, zaczynal gwaltowne klotnie z sasiadami z przedzialu, patrzyl na mnie spode lba, a potem rownie nagle wpadal w prostracje. Pozostali pasazerowie zachowywali sie wcale nie lepiej. Calymi godzinami siedzieli zupelnie spokojnie, rozmawiali polglosem, nawet zartowali i nagle ktos zaczyna klotliwie warczec na sasiada, sasiad nerwowo sie odgryzal, a inni zamiast ich uspokoic, wlaczali sie do klotni. Awantura zaczynala sie rozszerzac, ogarniala caly wagon. Po chwili wszyscy na siebie wrzeszczeli, odgrazali sie, popychali, ktos wymachiwal piesciami, ktos kogos trzymal za kolnierz, dzieci plakaly na caly glos i wszyscy w rozdraznieniu szarpali je za uszy. Potem wszystko stopniowo ucicha, wszyscy sie na siebie bocza, rozmawiaja niechetnie, odwracaja sie. A czasami awantura przeksztalca sie w cos juz zupelnie niesamowitego: oczy wyskakuja z orbit, twarze pokrywaja sie czerwonymi plamami, glosy podnosza sie az do nieprzytomnego pisku, ktos histerycznie sie smieje, ktos spiewa, ktos modli sie wznioslszy nad glowa trzesace sie rece… Dom wariatow. A za oknami melancholijnie przeplywaja smutne szare pola, zakopcone stacje, ubogie przysiolki, jakies nie uprzatniete ruiny, a wycienczone kobiety w lachmanach odprowadzaja pociag zapadnietymi, smutnymi oczami…

Maksym odszedl od okna, postal chwile posrodku ciasnej izdebki, apatyczny i nieludzko zmeczony, potem zmusil sie do skupienia i zrobil kilka cwiczen, wykorzystujac masywny, drewniany stol w charakterze przyrzadu gimnastycznego. W ten sposob mozna zupelnie skisnac — pomyslal zaniepokojony. — Jeszcze jakies dwa dni chyba wytrzymam, ale pozniej bede musial prysnac. Dobrze byloby prysnac w gory, na oko gory maja calkiem niezle, dzikie. Co prawda sa troche za daleko, w ciagu nocy nie da rady obrocic tam i z powrotem. Jak to je Gaj nazywal? „Zartak”… Ciekawe, czy to jest imie wlasne, czy tez gory w ogole? Zreszta co mi tam gory… Jestem tu juz dziesiec dni, a niczego do tej pory nie zrobilem…

Wcisnal sie do kabiny i kilka minut parskal i masowal sie pod ostrym sztucznym deszczykiem, takim samym wstretnym jak i naturalny, wprawdzie nieco chlodniejszym, ale twardym i wapnistym.

Wytarl sie wydezynfekowanym recznikiem i ze wszystkiego niezadowolony — z tego metnego poranka, z tego dusznego swiata i ze swojej idiotycznej sytuacji, i ze zbyt tlustego sniadania, ktore bedzie musial wkrotce zjesc — wrocil do pokoju, aby poslac lozko.

Sniadanie juz przyniesiono: parowalo i cuchnelo. Ryba znow zamykala okno.

— Dzien dobry — powiedzial Maksym w miejscowym jezyku. — Nie trzeba. Okno.

— Dzien dobry — odpowiedziala szczekajac wielka iloscia zasuwek. — Trzeba. Deszcz. Zle.

— Ryba — powiedzial Maksym w lincosie. Wlasciwie nazywala sie Nolu, ale Maksym od razu ochrzcil ja Ryba ze wzgledu na wyraz twarzy i flegmatycznosc.

Odwrocila sie i popatrzyla na niego nieruchomymi oczami. Pozniej, po raz juz ktorys z rzedu przylozyla palec do czubka nosa i powiedziala: „Kobieta”, potem wskazala palcem na Maksyma: „Mezczyzna”, nastepnie w kierunku obrzydlej kapoty wiszacej na oparciu krzesla: „Odziez. Trzeba”. Nie wiadomo czemu nie mogla patrzec na mezczyzne w szortach. Nie wiedziec czemu pragnela, zeby mezczyzna byl opatulony od nog do szyi.

Zaczal sie ubierac, a ona zaslala jego lozko, chociaz Maksym za kazdym razem mowil, ze bedzie to sam robil, wysunela na srodek pokoju stol, ktory Maksym zawsze przysuwal do sciany, zdecydowanie odkrecila zawor ogrzewania, ktory Maksym zawsze zakrecal do konca, i wszystkie jednostajne „nie trzeba” Maksyma rozbijaly sie o jej rownie jednostajne „trzeba”.

Zapiawszy kapote pod szyja na jedyny zlamany guzik Maksym podszedl do stolu i podlubal dwuzebnym widelcem w sniadaniu. Nastapil zwykly w takich wypadkach dialog:

— Nie chce. Nie trzeba.

— Trzeba. Pokarm. Sniadanie.

— Nie chce sniadanie. Niesmaczne.

— Trzeba sniadanie. Smaczne.

— Rybo — powiedzial do niej Maksym — okrutny z pani czlowiek. Gdyby pani trafila do mnie na Ziemie, ja bym ze skory wylazl, aby znalezc jedzenie do smaku.

— Nie rozumiem — powiedziala z zalem. — Co to jest „ryba”?

Maksym milczal.

Zujac ze wstretem tlusty kes Maksym wzial papier i narysowal leszcza en face. Uwaznie obejrzala obrazek i wlozyla do kieszeni kitla. Wszystkie rysunki, ktore robil Maksym, zabierala i dokads wynosila. Maksym rysowal duzo, chetnie i z przyjemnoscia. Rysowal w wolnych chwilach i nocami, kiedy nie mogl spac, bo nie mial tu nic innego do roboty. Rysowal zwierzeta i ludzi, kreslil tablice i diagramy, odtwarzal przekroje anatomiczne. Przedstawial profesora Mege podobnego do hipopotama i hipopotamy podobne do profesora Megi, wypisywal uniwersalne tablice lincosu, szkicowal maszyny i wykresy chronologiczne, slowem, zuzywal mnostwo papieru i wszystko to znikalo w kieszeni Ryby bez zadnego widocznego pozytku dla przebiegu kontaktu. Profesor Mega, onze Hipopotam — mial wlasna metode i nie zamierzal od niej odstepowac. Uniwersalna tablica lincosu, od przestudiowania ktorej winien sie rozpoczynac kazdy kontakt, zupelnie Hipopotama nie interesowala. Miejscowego jezyka uczyla przybysza tylko Ryba i to tylko zreszta dla wlasnej wygody, zeby moc kazac mu zamykac okna i ubierac sie w kapote. Eksperci w kontakcie nie uczestniczyli. Maksymem zajmowal sie wylacznie Hipopotam.

Dysponowal co prawda dosyc sprawnym instrumentem badawczym, technika mentokopowa. Maksym spedzal wiec w fotelu probnikowym po czternascie, szesnascie godzin na dobe. W dodatku jego mentoskop byl bardzo dobry. Pozwalal dosyc gleboko przenikac we wspomnienia i mial doskonala rozdzielczosc. Dysponujac taka maszyna mozna bylo sie wlasciwie obyc bez znajomosci jezyka. Ale Hipopotam poslugiwal sie mentoskopem jakos dziwnie. Demonstracji swoich mentogramow odmowil kategorycznie i nawet z pewnym oburzeniem, a mentogramy Maksyma traktowal nader swoiscie. Maksym staral sie oczywiscie przede wszystkim zapoznac tubylcow z zyciem dzisiejszej Ziemi. Jednak tego rodzaju mentogramy nie wzbudzaly w Hipopotamie zadnego entuzjazmu. Hipopotam wykrzywial fizys, beczal, odchodzil, chwytal za telefon albo siadal przy stole i zaczynal monotonnie pilowac asystenta, powtarzajac przy tym czesto soczyste slowko „massaraksz”. Ale kiedy Maksym na ekranie wysadzal w powietrze lodowa skale przygniatajaca statek, roznosil dezintegratorem na strzepy pancernego wilka lub zabieral autoanalizator glupiemu gigantycznemu pseudokalmarowi, wtedy Hipopotama nie mozna bylo oderwac od mentoskopu. Mega cicho popiskiwal, klepal sie radosnie dlonia po lysinie i groznie wrzeszczal na wymeczonego asystenta pilnujacego zapisu obrazow. Widok chromosferycznej protuberancji wprowadzil profesora w taki zachwyt, jakby nigdy w zyciu niczego podobnego nie widzial. Bardzo mu sie tez

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×