zastygl wokol ich stop.
– Cicho! – szepnal Peter. Wciaz obracal sie na obie strony, z pistoletem w wyciagnietej rece, gotow do strzalu.
Francis czul, ze z kazda sekunda zmniejsza sie dystans dzielacy go od smierci. Mial wrazenie; ze zostal zatrzasniety w trumnie, a jedynym dzwiekiem, jaki slyszal, byl hurgot bryl ziemi rzucanych na wieko. Chcial plakac, skomlec, skulic sie i zwinac w klebek jak dziecko. Krzyczace w nim glosy rozpaczliwie wolaly, zeby uciekal, poszukal kryjowki. Ale Francis wiedzial, ze nie znajdzie bezpieczenstwa nigdzie poza miejscem, w ktorym stal, wiec staral sie wstrzymywac oddech i nasluchiwac.
Z prawej dobieglo go szuranie. Odwrocil sie w tamta strone. To mogl byc szczur. Albo aniol. Niepewnosc czaila sie wszedzie.
Ciemnosc wszystko wyrownywala. Gole rece, noz, pistolet. Jesli przewaga poczatkowo lezala po stronie Petera, uzbrojonego w pistolet Lucy, teraz przechylila sie na strone mezczyzny, bezglosnie czyhajacego w piwnicznym pomieszczeniu. Francis myslal goraczkowo, starajac sie przepchnac rozsadek poza rafe paniki. Tak duza czesc zycia spedzilem w ciemnosci, pomyslal, powinienem byc bezpieczny.
Wiedzial, ze to samo moze okazac sie prawda w przypadku aniola.
A potem zadal samemu sobie pytanie: Co widziales, zanim zapadla ciemnosc?
W wyobrazni odtworzyl tych kilka sekund widzenia. I zrozumial jedno. Aniol wyczul poscig albo uslyszal dwoch goniacych go mezczyzn. Postanowil nie uciekac, ale zatrzymac sie i zaczekac w ukryciu. Zostawil swiatlo zapalone na tyle dlugo, zeby sie upewnic, kto go sciga, a potem sprowadzil ciemnosc. Francis wytezyl pamiec, zeby wyobrazic sobie pomieszczenie. Aniol mial nadejsc droga, ktora przemierzal juz wczesniej, przy niejednej okazji. Nie potrzebowalby swiatla, by zadac smierc. Francis stworzyl obraz pomieszczenia w swojej glowie. Probowal przypomniec sobie dokladnie, gdzie stoi. Wyciagnal szyje, nasluchujac, pewien, ze jego wlasny oddech brzmi jak uderzenia w beben: byl tak glosny, ze grozil zagluszeniem wszelkich innych dzwiekow.
Peter tez zdawal sobie sprawe, ze sa atakowani. Wszystkie wlokna jego ciala krzyczaly, zeby zaszarzowac, ruszyc sie, przygotowac, wykorzystac ped. Ale nie byl w stanie tego zrobic. Przez chwile myslal, ze gesty mrok jest jednakowa przeszkoda dla wszystkich, ale potem zrozumial, ze to nieprawda. Ciemnosc tylko zwiekszala jego bezradnosc.
On tez wiedzial, ze aniol ma noz. A wiec chodzilo wylacznie o zmniejszenie dystansu miedzy nimi. W tej sytuacji pistolet okazywal sie o wiele mniej przydatny.
Obrocil sie w prawo i w lewo. Nadchodzaca panika w polaczeniu z napieciem oslepialy go rownie skutecznie jak smolista czern. Rozsadni ludzie w rozsadnych okolicznosciach dostrzegaja rozsadne rozwiazania problemow. Ale w tej sytuacji nie bylo nic rozsadnego. Nie mogli sie wycofac ani szarzowac naprzod. Nie mogli sie ruszyc ani pozostac przyrosnieci do swoich miejsc. Tkwili w ciemnosci jak w skrzyni.
Wczesniej Francisowi wydawalo sie, ze mrok wzmacnia dzwieki, ale potem uswiadomil sobie nagle, ze kryl je i znieksztalcal. Mozna widziec, tylko slyszac, pomyslal i zamknal oczy. Uniosl glowe, lekko ja obracajac. Skupil sie z calych sil, chcac siegnac sluchem za nieruchomego Strazaka i wyczuc, gdzie jest aniol.
Na prawo, kilka krokow od nich, rozleglo sie gluche lupniecie.
Obaj odwrocili sie w tamta strone. Peter podniosl bron; napiecie calego ciala znalazlo ujscie w palcu na spuscie. Strazak wystrzelil raz w kierunku halasu.
Huk byl ogluszajacy. Rozblysk ognia wylotowego porazil jak elektrowstrzas. Kula z wizgiem pomknela w mrok i odbila sie od sciany.
Francis poczul zapach prochu, roznoszacy sie z echem wystrzalu. Slyszal ciezki, chrapliwy oddech Petera; Strazak cicho zaklal. Wtedy chlopakowi przyszla do glowy straszna mysl: Peter wlasnie zdradzil ich polozenie.
Ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec albo rozejrzec sie w ciemnosci, uslyszal cichy, dziwny dzwiek tuz obok siebie, niemal u swoich stop. Zaraz potem przeleciala obok niego jakas zelazna postac. Z pedem wyrznela w Petera. Odepchniety Francis runal ciezko w tyl, potknal sie o cos, stracil rownowage i stoczyl na podloge, uderzajac o cos glowa. Na chwile stracil swiadomosc.
Walczyl, odpierajac fale bolu przyprawiajacego o zawroty glowy – potem dotarlo do niego, ze pare krokow dalej, ale poza zasiegiem jego wzroku, Peter i aniol tarzali sie, nagle spleceni, w kurzu i brudzie dziesiecioleci, wsrod smieci i odpadkow zascielajacych piwnice. Francis wyciagnal reke, ale tamci dwaj odtoczyli sie od niego i przez jedna, przerazajaca chwile byl zupelnie sam, nie liczac zwierzecych odglosow rozpaczliwej bitwy rozgrywajacej sie gdzies w poblizu, a moze wiele kilometrow dalej.
W Amherst pan Evans, wsciekly, probowal zorganizowac pacjentow i zapedzic ich z powrotem do sali sypialnej, ale Napoleon, podniecony wszystkim, co sie stalo, robil trudnosci. Uparcie twierdzil, ze dostali rozkazy od Mewy i Strazaka i dopoki panna Jones nie zostanie bezpiecznie odwieziona karetka, a Peter i Francis nie wroca, nikt sie nigdzie nie ruszy. Ta brawurowa deklaracja malego czlowieczka nie byla do konca prawda, poniewaz kiedy stal razem z Gazeciarzem na srodku korytarza, twarza w twarz z panem Zlym, wielu pacjentow za nimi zaczelo sie rozchodzic po korytarzu. Na drugim koncu holu kobiety choralnie wykrzykiwaly swoje obawy: morduja! Pali sie! Gwalca! Na pomoc! Zamkniete w dormitorium, nie mialy pojecia, co sie naprawde dzieje. Przez jazgot, jaki robily, trudno sie bylo skupic.
Doktor Gulptilil krecil sie nad Lucy i dwoma sanitariuszami uwijajacymi sie przy niej goraczkowo. Jednemu udalo sie wreszcie zatamowac krwawienie z nogi, drugi w tym czasie podlaczyl kroplowke z plazma. Lucy byla blada, na granicy utraty przytomnosci. Probowala cos mowic, ale w koncu poddala sie; odplywala i wracala, ledwie swiadoma, ze ktos probuje jej pomoc. Z pomoca Duzego Czarnego dwaj sanitariusze polozyli ranna na noszach. Dwoch ochroniarzy w szarych uniformach stalo z boku, czekajac na instrukcje.
Kiedy wywieziono Lucy, Pigula odwrocil sie do braci Moses. W pierwszym odruchu zamierzal glosno zazadac wyjasnien, potem jednak postanowil sie nie spieszyc.
– Gdzie? – spytal tylko.
Duzy Czarny wystapil do przodu. Na bialej bluzie mial smugi krwi Lucy. Maly Czarny byl podobnie naznaczony.
– W piwnicy – powiedzial Duzy. – Mewa i Strazak poszli za nim.
Gulptilil pokrecil glowa.
– Rany boskie – mruknal pod nosem. Pomyslal jednak, ze sytuacja wymaga raczej dosadnych przeklenstw. – Pokazcie mi – rozkazal.
Bracia Moses zaprowadzili sceptycznie nastawionego dyrektora do drzwi piwnicy.
– Weszli do tunelu? – spytal Gulptilil, chociaz juz znal odpowiedz. – Wiemy, dokad prowadzi?
Maly Czarny pokrecil glowa.
Doktor Gulptilil nie zamierzal scigac nikogo przez egipskie ciemnosci tunelu grzewczego. Wzial gleboki oddech. Mial powody sadzic, ze Lucy Jones przezyje mimo okrucienstwa, z jakim ja potraktowano, chyba ze utrata krwi i szok zmowia sie, by skrasc jej zycie. To mozliwe, pomyslal z zawodowym dystansem. Teraz nie obchodzil go los nadgorliwej pani prokurator. Bylo jednak az nadto oczywiste, ze tej nocy umrze ktos jeszcze; dyrektor staral sie przewidziec klopoty, jakie moze to sciagnac na jego glowe.
– Coz – westchnal. – Zalozmy, ze prowadzi albo do Williams, bo to najblizszy budynek, albo z powrotem do cieplowni, wiec tam powinnismy zajrzec.
Oczywiscie nie powiedzial glosno, ze taki plan ma sens, jesli Francis i Peter wyjda z tunelu o wlasnych silach, a on nie byl co do tego przekonany.
Peter z calych sil walczyl w ciemnosci.
Wiedzial, ze jest powaznie ranny, ale nie potrafil ogarnac, jak bardzo jest zle. To bylo tak, jakby toczyl bitwe etapami i probowal sie skupiac na kazdym z osobna, zeby sprawdzic, czy zdola przeprowadzic sensowna obrone na wszystkich frontach. Czul krew na ramieniu i przygniatajacy ciezar aniola. Pistolet, ktory przedtem tak mocno sciskal, zniknal, bez trudu wytracony sila ataku. Teraz jedyna bronia Petera pozostalo samo pragnienie przezycia.
Uderzyl mocno piescia. Trafil. Aniol steknal. Strazak wymierzyl kolejny cios, tym razem jednak noz cial go gleboko w ramie, rozrywajac skore. Peter wrzasnal i z calych sil kopnal obiema nogami. Walczyl z cieniem, z sama idea smierci, w takim samym stopniu jak z morderca, ktory go przygniatal.
Spleceni ze soba, slepi i zagubieni, obaj probowali zabic przeciwnika. Walka byla nierowna, bo raz za razem