– Ladny dzien dzisiaj. Pierwszy taki od dawna. Swieci slonce i jest cieplo. Swieze powietrze.
– Uwazasz, ze tam bedzie ci lepiej niz tu, w srodku, tak?
– Tego nie powiedzialem, panie Evans. Po prostu jest wiosna i chcialbym wyjsc na dwor.
Pan Zly pokrecil glowa.
– A ja mysle, ze probujesz dac noge, Francis. Uciec. Wydaje ci sie, ze mozesz prysnac Malemu Czarnemu, kiedy tylko sie odwroci, wspiac po bluszczu i przeskoczyc przez mur, a potem zbiec ze wzgorza obok college’u i zlapac autobus, ktory cie stad zabierze. Wszystko jedno, jaki autobus, bo wszedzie jest lepiej niz tutaj; to wlasnie moim zdaniem zamierzasz zrobic – powiedzial. Mowil zlosliwym, napastliwym tonem.
– Nie, nie, nie – odparl natychmiast Francis. – Chcialem tylko wyjsc do ogrodu.
– Ty tak twierdzisz – ciagnal pan Zly. – Ale skad moge wiedziec, ze mowisz prawde? Dlaczego mam ci ufac, Mewa? Co takiego zrobisz, zeby mnie przekonac?
Francis nie mial pojecia, jak odpowiedziec. Nie wiedzial, ze mozna udowodnic swoja prawdomownosc inaczej, niz robiac to, co sie obiecalo.
– Chce po prostu wyjsc na dwor – powtorzyl. – Caly czas od przyjazdu siedze w budynku.
– Uwazasz, ze zaslugujesz na przywilej wyjscia na dwor? Co takiego zrobiles, zeby na niego zasluzyc, Francis?
– Nie wiem – odparl chlopak szczerze. – Nie sadzilem, ze musze na to zasluzyc. Chce tylko wyjsc na dwor.
– A co mowia twoje glosy, Mewa?
Francis cofnal sie o krok, bo jego glosy krzyczaly, z oddali, ale wyraznie; rozkazywaly mu jak najszybciej uciec, ale on sie uparl, w rzadkim akcie oporu wobec wewnetrznego jazgotu.
– Nie slysze zadnych glosow, panie Evans. Chcialem tylko wyjsc na dwor. To wszystko. Nie zamierzam uciekac. Ani nigdzie jechac autobusem. Chce tylko odetchnac swiezym powietrzem.
Evans kiwnal glowa, jednoczesnie wykrzywiajac usta w zlym grymasie.
– Nie wierze ci – parsknal, ale wyjal z kieszeni koszuli maly notes i napisal kilka slow. – Daj to panu Mosesowi. Udzielam ci pozwolenia na wyjscie na dwor. Ale nie spoznij sie na sesje grupowa.
Francis znalazl Malego Czarnego na papierosie pod dyzurka w korytarzu. Mezczyzna flirtowal z dwiema pielegniarkami, ktore akurat mialy dyzur. Byla to siostra Blad i mlodsza od niej kobieta, nowa pielegniarka na stazu, nazywana Krotka Blond, bo strzygla wlosy krotko w stylu piksie, w przeciwienstwie do kolezanek z bujnymi fryzurami, troche od niej starszych i bardziej naznaczonych zmarszczkami i zwiotczeniem wieku sredniego. Krotka Blond byla mloda, szczupla i zylasta, a pod bialym pielegniarskim mundurkiem kryla chlopiece cialo. Miala blada, prawie przezroczysta cere i zdawalo sie, ze delikatnie jarzy w swietle szpitalnych lamp. Mowila cichym, ledwo slyszalnym glosem, ktory wpadal w szept, kiedy sie denerwowala, co, jak zauwazyli pacjenci, zdarzalo sie dosc czesto. Stresowaly ja duze, halasliwe grupy ludzi i z trudem dawala sobie rade w oblezonej dyzurce, kiedy przychodzila pora wydawania lekow. To zawsze byly trudne chwile, ludzie przepychali sie do okienka w siatce, gdzie w malych, papierowych kubeczkach z nazwiskami pacjentow czekaly posegregowane tabletki. Krotka Blond miala problemy z ustawieniem pacjentow w kolejke, z uciszeniem ich, a najwieksze, kiedy zaczynali sie tarmosic, do czego dochodzilo calkiem czesto. Krotka Blond radzila sobie o wiele lepiej sam na sam z pacjentem. Przynajmniej nie musiala nikogo przekrzykiwac. Francis ja lubil, po czesci dlatego ze nie byla duzo starsza od niego, przede wszystkim jednak jej glos dzialal na niego kojaco i przypominal matke sprzed wielu lat, kiedy czytala wieczorami bajki. Przez chwile probowal sobie przypomniec, kiedy przestala, bo wspomnienie to nagle stalo sie bardzo odlegle, prawie nierealne.
– Masz pozwolenie, Mewa? – spytal Maly Czarny.
– Prosze. – Francis podal kartke, podniosl wzrok i zobaczyl idacego korytarzem Petera Strazaka. – Peter! – zawolal. – Dostalem pozwolenie na wyjscie na dwor. Moze idz do pana Zlego i zobacz, czy tobie tez pozwoli.
Peter Strazak szybko do niego podszedl. Usmiechnal sie, ale pokrecil glowa.
– Nic z tego, Mewa – powiedzial. – To wbrew przepisom.
Maly Czarny przytaknal.
– Przykro mi, Strazak ma racje. Jemu nie wolno.
– Dlaczego? – zapytal Francis.
– Bo na takich jestem tu zasadach – odparl Strazak powoli i cicho. – Nie wolno mi wychodzic z zamkniecia.
– Nie rozumiem – stwierdzil Francis.
– Tak orzekl sad, kiedy mnie tu wyslal – ciagnal Strazak. W jego glosie pojawil sie zal. – Dziewiecdziesiat dni obserwacji. Ocena. Opinia psychologiczna. Testy; pokazami kleksa, a ja mam odpowiedziec, ze widze tam dwoje ludzi uprawiajacych seks. Pigula i pan Zly pytaja, ja odpowiadam, a oni to zapisuja i ktoregos dnia wysylaja do sadu. Ale nie wolno mi wychodzic z zamkniecia. Kazdy ma swoje wiezienie, tak jakby, Mewa. Moje jest po prostu troche bardziej ograniczajace niz twoje.
– To nic strasznego, Mewa – dodal Maly Czarny. – Mamy tu duzo ludzi, ktorzy nigdy nie wyjda. To zalezy od tego, za co sie tu trafilo. Oczywiscie sa tez tacy, co sami nie chca wychodzic, ale mogliby, gdyby tylko poprosili. Po prostu nigdy nie prosza.
Francis rozumial, a zarazem nie rozumial. Spojrzal na Strazaka.
– To niesprawiedliwe – powiedzial.
– Nie sadze, zeby komukolwiek tak naprawde chodzilo o sprawiedliwosc, Mewa. Ale zgodzilem sie i dlatego jest jak jest. Dwa razy w tygodniu spotkanie z doktorem Pigula. Sesje z panem Zlym. Daje sie obserwowac. Spojrz, nawet w tej chwili, kiedy rozmawiamy, Maly Czarny, Krotka Blond i panna Blad obserwuja mnie i sluchaja, co mowie, a wszystko, co zobacza i uslysza, moze trafic do raportu, ktory Pigula wysle do sadu. Dlatego musze sie pilnowac, bo nigdy nie wiadomo, na co moga zwrocic uwage. Czy nie tak, panie Moses?
Maly Czarny kiwnal glowa. Francis mial dziwne wrazenie, ze rozmawiaja o kims innym, nie o czlowieku, ktory przed nim stoi.
– Kiedy tak mowisz, nie wydajesz sie wariatem – stwierdzil.
Na te uwage Peter Strazak usmiechnal sie kpiaco, unoszac kacik ust, co nadalo jego twarzy troche krzywy, ale autentycznie sploszony wyraz.
– O, rany – westchnal. – To straszne. Okropne – zagulgotal z glebi gardla. – W takim razie musze byc jeszcze ostrozniejszy. Bo musze byc wlasnie wariatem.
Francis zupelnie sie pogubil. Jak na kogos pod obserwacja, Peter wydawal sie beztroski, w przeciwienstwie do licznych w szpitalu paranoikow, wierzacych, ze sa nieustannie sledzeni, chociaz nie byli, i robiacych co w ich mocy, by zmylic obserwatorow. Wierzyli oczywiscie, ze tymi szpiegami sa ludzie z FBI, CIA albo KGB, albo ze to kosmici, co diametralnie zmienialo ich sytuacje. Strazak odwrocil sie i poszedl do swietlicy. Francis pomyslal, ze nawet gdyby Peter gwizdal albo szedl razniejszym krokiem, to, co tak bardzo go zasmucalo, jeszcze wyrazniej rzucaloby sie w oczy.
Cieple slonce uderzylo Francisa w twarz. Duzy Czarny dolaczyl do swojego brata na czele ekspedycji; jeden szedl na przodzie, drugi z tylu, prowadzac przez teren szpitala dwunastoosobowy rzad pacjentow. Poszedl z nimi Chudy, mamroczac, ze jest czujny jak zwykle. I Kleo, ktora wpatrywala sie w ziemie i zagladala pod krzaki z nadzieja, ze znajdzie zmije, jak wyjasniala kazdemu, kto zauwazyl jej zachowanie. Francis podejrzewal, ze mogla napotkac co najwyzej zwyklego ponczosznika, ten jednak nie wystarczylby jej do samobojstwa. W grupie bylo kilka starszych kobiet, ktore szly bardzo powoli, kilku starszych mezczyzn i trzech w srednim wieku; wszyscy oni nalezeli do pospolitej kategorii potarganych, wymietych ludzi, od lat juz nawyklych do szpitalnej codziennosci. Na nogach mieli klapki albo robocze buty, a do tego pizamy pod wystrzepionymi bluzami i swetrami, nie pasujacymi rozmiarem ani kolorem, co bylo szpitalna norma. Kilku mezczyzn szlo z ponurymi albo rozzloszczonymi minami, jakby draznily ich lagodne promienie slonca. To wlasnie przez to, pomyslal Francis, szpital byl niepokojacym miejscem. Dzien, ktory powinien przynosic odprezenie i smiech, wywolywal cicha wscieklosc.
Dwaj pielegniarze suneli wolnym krokiem w kierunku tylnej czesci kompleksu, gdzie znajdowal sie maly ogrod. Na piknikowym stoliku, popekanym i powyginanym po zimie, staly pudelka z nasionami i czerwone, dzieciece wiaderko z kilkoma plastikowymi motykami i lopatkami. Byly tam tez aluminiowa konewka i gumowy waz, przykrecony do kurka wystajacego wprost z ziemi na rurce. Juz po chwili cala wycieczka pod nadzorem Malego i Duzego Czarnego na kolanach grabila i spulchniala splachetek ziemi. Francis zajmowal sie tym przez jakis czas,