potem zaczal sie rozgladac.
Za ogrodem rozciagalo sie kolejne poletko, dlugi prostokat otoczony starym drewnianym parkanem, kiedys bialym, lecz poszarzalym ze starosci. Z twardej ziemi sterczaly chwasty i nieprzystrzyzone kepy trawy. Francis domyslal sie, ze to cos w rodzaju cmentarza, bo staly tam dwa granitowe nagrobki, oba lekko przekrzywione, tak ze wygladaly jak nierowne zeby. Dalej, za ogrodzeniem, rosly w rzadzie drzewa, posadzone ciasno obok siebie, by tworzyc naturalna zapora oraz zaslaniac plot z drucianej siatki.
Francis obejrzal sie na szpital. Po lewej, czesciowo zaslonieta przez dormitorium, znajdowala sie silownia; z jej komina w niebieskie niebo bil waski pioropusz bialego dymu. Do wszystkich budynkow wiodly pod ziemia tunele kanalow grzewczych. Francis widzial jakies szopy z narzedziami. Pozostale budynki wygladaly prawie identycznie; cegla, bluszcz i szare dachowki. Wiekszosc obiektow zamieszkiwali pacjenci, ale jeden przeznaczono na kwatery dla pielegniarek stazystek, a kilka innych na mieszkania dla mlodszych psychiatrow i ich rodzin. Te domki latwo dalo sie odroznic, bo wokol lezaly porozrzucane zabawki, a przed jednym zbudowano piaskownice. Niedaleko siedziby administracji stal takze budynek ochrony, gdzie odmeldowywali sie szpitalni straznicy. Francis zauwazyl, ze budynek administracji ma skrzydlo z aula, w ktorej, jak sie domyslal, odbywaly sie zebrania personelu i wyklady. Generalnie jednak kompleks byl przygnebiajaco jednorodny. Trudno powiedziec, jaki efekt chcial osiagnac projektant, budynki byly bowiem rozmieszczone losowo w sposob niezgodny z racjonalnym planowaniem; jesli dwa staly obok siebie, to trzeci juz pod katem do nich. Prawie tak, jakby zrzucono je tu z powietrza bez zadnego porzadku.
Od frontu szpitalne terytorium zaslanial wysoki mur z czerwonej cegly, ze zdobiona brama z kutego zelaza. Francis nie widzial wiszacego nad nia szyldu, ale i tak watpil, by jakikolwiek tam zamieszczono. Uznal, ze gdyby ktos zblizyl sie do szpitala i tak by wiedzial, co to jest i czemu sluzy, wiec szyld wydawal sie zupelnie zbedny.
Francis zmierzyl mur wzrokiem. Doszedl do wniosku, ze ceglana bariera ma co najmniej trzy i pol albo cztery metry wysokosci. Z bokow i z tylu szpital byl ogrodzony druciana siatka, w wielu miejscach przerdzewiala, zwienczona klebami kolczastego drutu. Oprocz ogrodu na terenie bylo tez boisko, splachec czarnego asfaltu z koszem do koszykowki na jednym koncu i siatka do siatkowki na srodku, ale jedno i drugie tkwilo smetnie powyginane i polamane, poczerniale od dlugiego nieuzywania i zaniedbania. Francis nie potrafil sobie wyobrazic, zeby ktos z tego korzystal.
– Na co patrzysz, Mewa? – spytal Maly Czarny.
– Na szpital – odparl Francis. – Nie wiedzialem, ze jest tak wielki.
– Za duzo mamy tu teraz ludzi – powiedzial Maly Czarny cicho. – Wszystkie dormitoria pekaja w szwach. Lozka scisniete jedno obok drugiego. Ludzie nie maja co robic, laza bez celu po korytarzach. Za malo gier. Za malo terapii. Wszyscy sie ze soba mieszaja. To niedobrze.
Francis popatrzyl na wielka brame, przez ktora wjechal ambulansem. Byla szeroko otwarta.
– Zamykaja ja na noc – wyjasnil Maly Czarny, przewidujac pytanie.
– Pan Evans podejrzewal, ze bede probowal uciec – przyznal sie Francis.
Maly Czarny usmiechnal sie i pokrecil glowa.
– Wszyscy zawsze mysla, ze ludzie stad tylko patrza, jak wiac, ale tak sie nie dzieje – powiedzial. – Pan Zly powinien to wiedziec. Jest tu juz od kilku lat.
– Dlaczego ludzie nie probuja uciekac? – zapytal Francis.
Maly Czarny westchnal.
– Znasz odpowiedz, Mewa. Nie chodzi o ploty ani o zamkniete drzwi, chociaz tych u nas nie brak. Jest duzo sposobow, zeby zamknac czlowieka. Zastanow sie nad tym, Mewa. Powod, dlaczego zostaja, nie ma nic wspolnego z prochami ani klodkami. Po prostu malo kto tutaj ma dokad uciekac. A kiedy nie ma dokad isc, nikt nie idzie. Proste.
Z tymi slowami odwrocil sie i sprobowal pomoc Kleo w sadzeniu nasion. Nie wykopala dosc glebokich ani wystarczajaco szerokich bruzd. Wygladala na zniechecona i zawiedziona, dopoki Maly Czarny nie wspomnial, ze sludzy rozsypywali przed jej imienniczka platki roz. Kleo zawahala sie, potem podwoila wysilki i zaczela ryc w zwirowatej, mokrej ziemi z autentyczna determinacja. Kleo byla potezna kobieta. Nosila jaskrawe, kolorowe, luzne bluzki okrywajace jej wydatne ksztalty. Czesto kaszlala, za duzo palila i miala rozczochrane, ciemne wlosy do ramion. Kiedy szla, dziwnie szarpala sie w przod i w tyl; przypominala wtedy pozbawiony steru statek, znoszony z kursu uderzeniami wiatru i wysokimi falami. Zmieniala sie jednak, kiedy brala do reki paletke do ping-ponga; jak za sprawa czarow tracila wtedy swoja mase i stawala sie zwinna i szybka niczym kot.
Znow spojrzal na brame, potem na innych pacjentow i powoli zaczal rozumiec, o czym mowil Maly Czarny. Jeden ze starszych mezczyzn nie radzil sobie z motyczka, skakala w jego trzesacej sie dloni. Inny stracil zainteresowanie kopaniem i wpatrywal sie w rozkrzyczana wrone, siedzaca na pobliskim drzewie.
Gleboko w duchu Francis uslyszal jeden ze swoich glosow, ktory powtarzal ponurym tonem to, co powiedzial Maly Czarny, podkreslajac kazde slowo:
A potem choralne potakiwanie.
Obrocil sie gwaltownie, krecac glowa na wszystkie strony. W tej sekundzie bowiem, w promieniach slonca i delikatnej, wiosennej bryzie, z rekami brudnymi od ogrodowej ziemi, zobaczyl, jaka czeka go przyszlosc. A widok ten przerazil go bardziej niz wszystko, co zdarzylo sie do tej pory. Zrozumial, ze jego zycie to cienka lina i musi sie jej mocno trzymac. To bylo najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek mial. Wiedzial, ze jest oblakany, a jednoczesnie mial pewnosc, ze nie moze byc. Uswiadomil sobie, ze musi znalezc cos, co utrzyma go przy zdrowych zmyslach. Albo pomoze zachowac zdrowych zmyslow pozory.
Gleboko odetchnal. Nie sadzil, by to bylo latwe.
Do tego, jakby podkreslajac powage sytuacji, jego wewnetrzne glosy klocily sie glosno, jazgoczac i halasujac. Probowal je uciszyc, ale mu nie wychodzilo. Dopiero po kilku chwilach wszystkie uspokoily sie na tyle, ze zrozumial, co kazdy z nich mowi. Obejrzal sie na innych pacjentow. Kilkoro uwaznie mu sie przygladalo. Musial mamrotac cos na glos, probujac narzucic porzadek wewnetrznej naradzie. Ale ani Duzy Czarny, ani jego brat nie zwrocili chyba uwagi na niespodziewana klotnie, w ktorej Francis bral udzial.
Zauwazyl to natomiast Chudy. Kopal w ziemi kawalek dalej; nachylil sie do Francisa.
– Wszystko bedzie dobrze, Mewa – powiedzial glosem lamiacym sie od uczucia, ktore nagle wyrwalo mu sie chyba spod kontroli. – Wszystko. Dopoki bedziemy stac na strazy i wytezac wzrok. Trzeba bardzo uwazac – ciagnal. – I ani na chwile sie nie odwracac. Jest wszedzie i moze nadejsc w kazdej chwili. Musimy byc czujni. Jak harcerze. Gotowi na jego nadejscie.
Koscisty mezczyzna wydawal sie bardziej pobudzony i zdesperowany niz zwykle.
Francis pomyslal, ze wie, o czym Chudy mowi, ale potem zrozumial, ze to moglo byc prawie wszystko, najpewniej obecnosc szatana na ziemi. Chudy mial tendencje do naglego przechodzenia ze stanu maniakalnego podniecenia do cichej lagodnosci. W jednej chwili wymachiwal ramionami jak marionetka, ktorej sznurki pociagaja niewidzialne sily, a w nastepnej cichl, i przy swoim wzroscie byl nie grozniejszy od pokojowej lampy. Francis pokiwal glowa, wyjal kilka nasion z torebki i wcisnal je w ziemie.
Duzy Czarny wstal i otrzepal z ziemi bialy pielegniarski uniform.
– Dobrze, kochani – zaczal wesolo. – Polejemy tu troche wody i wracamy. – Spojrzal na Francisa. – Mewa, co posiales?
Francis popatrzyl na opakowanie nasion.
– Roze. Czerwone. Ladnie wygladaja, ale trudno je utrzymac. Maja ciernie – powiedzial. Potem wstal, ustawil sie w szeregu razem z innymi i pomaszerowal z powrotem do dormitorium. Staral sie wciagnac do pluc i zmagazynowac jak najwiecej swiezego powietrza, bo obawial sie, ze minie jakis czas, zanim znow wyjdzie.
Cokolwiek sprawilo, ze Chudy stracil juz i tak slaby kontakt z rzeczywistoscia, utrzymalo sie az do grupowej sesji po poludniu. Zebrali sie jak zwykle w jednej z pustych sal w Amherst, przypominajacej troche mala klase; stalo w niej ustawione w nierowne kolo dwadziescia kilka szarych, metalowych skladanych krzesel. Francis lubil siadac tak, by mogl wygladac przez zakratowane okno, jesli rozmowa robila sie nudna. Pan Zly przyniosl poranna gazete, by zachecic zgromadzonych do dyskusji o biezacych wydarzeniach, ale to tylko pobudzilo Chudego jeszcze bardziej. Zajal miejsce naprzeciw Francisa, siedzacego obok Petera Strazaka, i bezustannie wiercil sie na krzesle. Pan Zly poprosil Gazeciarza, zeby przeczytal dzisiejsze naglowki. Ten zrobil to z przesadna intonacja, jego glos unosil sie i opadal przy kazdym tekscie. Dobrych wiadomosci bylo niewiele. Sytuacja zakladnikow w Iranie pozostawala bez zmian. Protesty w San Francisco zamienily sie w zamieszki, dokonano licznych aresztowan, a policjanci w helmach uzyli gazu lzawiacego. W Paryzu i Rzymie antyamerykanscy demonstranci spalili flagi i kukly