zatytulowana Rzeczywistosc szpitalnego doswiadczenia – prezentacja. Obok podano nazwisko kogos, kogo chyba pamietalem z czasow wlasnego pobytu w szpitalu. Obchody mialy sie zakonczyc wystepem orkiestry kameralnej.

Polozylem zaproszenie na stole i przez chwile na nie patrzylem. W pierwszym odruchu chcialem wyrzucic je do kosza razem z reszta pocztowego smiecia, ale nie zrobilem tego. Znow je podnioslem, przeczytalem po raz drugi, potem usiadlem na rozchwianym krzesle w rogu pokoju i zaczalem sie zastanawiac. Wiedzialem, ze ludzie bez przerwy jezdza na uroczyste zjazdy. Spotykaja sie weterani wojen. Koledzy i kolezanki z liceum, na spotkaniu po dziesieciu czy dwudziestu latach, ogladaja swoje rosnace w obwodzie brzuchy, lysiny i powiekszone piersi. College’e wykorzystuja zjazdy do wyciagania pieniedzy od wzruszonych do lez absolwentow, ktorzy potykajac sie, zwiedzaja stare korytarze i wspominaja tylko dobre chwile, zapominajac o zlych. Zjazdy sa nieodlaczna czescia normalnego swiata. Ludzie bez przerwy probuja wrocic do czasow, ktore w ich wspomnieniach sa lepsze, niz byly naprawde, i rozpalic na nowo uczucia, ktore dawno juz wygasly.

Ja nie. Jednym ze skutkow ubocznych mojego stanu jest staly zwrot w kierunku przyszlosci. Przeszlosc to rupieciarnia pelna niebezpiecznych i bolesnych wspomnien. Po co mialbym do nich wracac?

A mimo to wahalem sie. Wpatrywalem sie w zaproszenie z rozkwitajaca fascynacja. Chociaz Szpital Western State byl oddalony zaledwie o godzine drogi, przez lata nie wrocilem tam ani razu. Watpilem, by zrobila to choc jedna osoba, ktora spedzila za tamtymi drzwiami choc minute.

Spojrzalem na swoja dlon – lekko drzala. Moze przestawaly dzialac leki. Po raz drugi pomyslalem, ze powinienem wyrzucic list do smieci, a potem przejsc sie po miescie. To bylo niebezpieczne. Niepokojace. Zagrazalo ostroznej egzystencji, jaka udalo mi sie zbudowac. Idz szybko, powiedzialem sobie. Podrozuj predko. Wychodz swoje codzienne kilometry, bo to twoje zbawienie. Zostaw wszystko za soba. Zaczalem wstawac, ale znieruchomialem.

Siegnalem po sluchawke telefonu i wystukalem numer do wiceprezes. Zaczekalem dwa sygnaly, potem uslyszalem glos:

– Slucham?

– Z pania Robinson-Smythe poprosze – powiedzialem troche zbyt szorstko.

– Jestem jej sekretarka. Kto mowi?

– Nazywam sie Francis Xavier Petrel…

– O, pan Petrel, pewnie dzwoni pan w sprawie swieta Western State…

– Zgadza sie – powiedzialem. – Bede.

– Swietnie. Juz pana lacze…

Ale ja odlozylem sluchawke, niemal przerazony wlasna impulsywnoscia. Zanim zdazylem sie rozmyslic, wypadlem na dwor. Bieglem przed siebie najszybciej, jak moglem. Metry betonowego chodnika i czarnego makadamu autostrady znikaly pod moimi podeszwami, sklepowe witryny i domy zostawaly w tyle niezauwazone, a ja zastanawialem sie, czy glosy kazalyby mi jechac na zjazd, czy nie.

Dzien byl niezwykle goracy, nawet jak na koniec maja. Musialem trzy razy sie przesiadac, zanim dotarlem do miasta, a za kazdym razem mialem wrazenie, ze mikstura goracego powietrza i spalin dieslowskiego silnika byla coraz bardziej drazniaca. Smrod wiekszy. Wilgotnosc powietrza wyzsza. Na kazdym przystanku powtarzalem sobie, ze bardzo zle robie, wracajac do szpitala, ale potem, wbrew wlasnym wnioskom, jechalem dalej.

Szpital lezal na obrzezach typowego, nowoangielskiego miasteczka uniwersyteckiego, z licznymi ksiegarniami, pizzeriami, chinskimi restauracjami i sklepami z tania odzieza, wzorowana na wojskowej. Niektore obiekty mialy lekko obrazoburczy charakter – jak ksiegarnia z poradnikami o samopomocy i duchowym rozwoju, w ktorej sprzedawca wygladal, jakby przeczytal je wszystkie i w zadnej nie znalazl pomocnej wskazowki; albo bar sushi, troche zapuszczony i wygladajacy jak miejsce, w ktorym siekajacy rybe kucharz ma na imie Ted albo Paddy i mowi z poludniowym lub irlandzkim akcentem. Zdawalo sie, ze zar slonca bije wprost z chodnika, pali cieplem jak grzejnik w zimie, ktory ma tylko jedno fabryczne ustawienie: goraco jak cholera. Biala koszula, jedyna, jaka mialem, lgnela mi nieprzyjemnie do plecow; poluzowalbym krawat, gdybym sie nie bal, ze potem nie zdolam go poprawic. Mialem na sobie swoj jedyny garnitur: niebieski, welniany, pogrzebowy, ktory kupilem w sklepie z uzywana odzieza na wypadek smierci i pogrzebu rodzicow, ale jak dotad obojgu udawalo sie uparcie trzymac zycia, wiec to byl pierwszy raz, kiedy go wlozylem. Na pewno nadawal sie do trumny, bo bez watpienia moim szczatkom byloby w nim cieplo w zimnej ziemi. W polowie drogi na wzgorze, gdzie znajdowal sie szpital, przysiegalem juz sobie, ze to ostatni raz, kiedy dobrowolnie wlozylem ten garnitur. Niewazne, jak wsciekna sie moje siostry, kiedy zjawie sie na stypie po rodzicach w szortach i obrzydliwie jaskrawej hawajskiej koszuli. Ale w sumie co mogly powiedziec? W koncu jestem wariatem. To tlumaczy wszystkie dziwaczne zachowania.

W ramach wielkiego, specyficznego budowlanego zartu Szpital Western State postawiono na szczycie wzgorza, nad kampusem slynnego zenskiego college’u. Budynki szpitala przypominaja uniwersyteckie – duzo na nich bluszczu, sa z cegly, maja biale kanciaste okna, trzy – i czteropietrowe dormitoria, ktore otaczaja czworokatne dziedzince z lawkami i kepami wiazow. Zawsze podejrzewalem, ze oba obiekty projektowal ten sam architekt, a firma budujaca szpital po prostu podkradala materialy z placu budowy college’u. Przelatujaca wrona uznalaby, ze budynki stanowia jedna calosc. Nie dostrzeglaby roznic miedzy dwoma kampusami, dopoki nie zajrzalaby do srodka. Wtedy zobaczyla by czym sie roznia.

Fizyczna linia demarkacyjna byly: jednopasmowa, czarna asfaltowa droga, bez chodnika, wijaca sie z jednej strony wzgorza, i zagroda jezdziecka z drugiej, gdzie studenci lepiej sytuowani od innych – i tak dobrze sytuowanych – jezdzili na swoich koniach. Boksy i przeszkody staly tam, gdzie widzialem je po raz ostatni, dwadziescia lat temu. Samotny kon z jezdzcem bez konca okrazali wybieg, przyspieszajac przed kazdym skokiem. Moebiusowska trasa. Slyszalem ciezki, chrapliwy oddech zwierzecia trudzacego sie w upale i widzialem dlugi jasny kucyk wystajacy spod czarnego toczka jezdzca. Koszula dziewczyny byla mokra od potu, a boki konia lsnily. Oboje wydawali sie nieswiadomi tego, co dzialo sie nad nimi, na szczycie wzgorza. Minalem ich, zmierzajac w strone namiotu w jasnozolte pasy, tuz za wysokim ceglanym murem i zelazna brama szpitala. Przed namiotem stala tabliczka z napisem Rejestracja.

Gruba, zbyt wylewna kobieta za stolikiem z rozmachem przypiela mi do marynarki identyfikator. Dala mi tez teczke z przedrukami rozmaitych artykulow z gazet, szczegolowo opisujacych plany inwestycji na dawnych terenach szpitala: mialo tu stanac luksusowe osiedle mieszkaniowe, poniewaz rozciagal sie stad widok na doline i odlegla rzeke. Pomyslalem, ze to dziwne. Przez caly czas, jaki tu spedzilem, ani razu nie dostrzeglem blekitnej wstazki rzeki. Oczywiscie mozliwe, ze uznalbym to za halucynacje. W teczce znalazlem tez skrocona historie szpitala i kilka ziarnistych, czarnobialych zdjec pacjentow w trakcie kuracji badz spedzajacych czas w swietlicy. Przyjrzalem sie fotografiom, szukajac znajomych twarzy, w tym wlasnej, ale nikogo nie poznalem, chociaz poznawalem wszystkich. Bylismy kiedys tacy sami. Roznil nas tylko stopien ubrania i nafaszerowania lekami.

W teczce byl program dnia. Zobaczylem, ze sporo ludzi kieruje sie do budynku – jak pamietalem – dawnej administracji. Wyznaczona na te godzine prezentacje, zatytulowana Kulturalne znaczenie Szpitala Western State, prowadzil profesor historii. Zwazywszy, ze my, pacjenci, nie moglismy opuszczac terenu szpitala, a najczesciej siedzielismy pod kluczem w dormitoriach, zastanawialem sie, na jakiej podstawie profesor przygotowal wystapienie. Poznalem zastepce gubernatora, otoczonego przez kilku asystentow. Z usmiechem wymienial usciski dloni z innymi politykami, kiedy przechodzil przez drzwi. Nie potrafilem sobie przypomniec, by ktokolwiek inny wprowadzany tym wejsciem sie usmiechal. Tu wlasnie przyprowadzalo sie delikwenta na poczatku i tu sie go rejestrowalo. Na samym dole kartki z programem widnialo duze, wypisane drukowanymi literami ostrzezenie, ze wiele szpitalnych budynkow jest w zlym stanie i wchodzenie do nich grozi niebezpieczenstwem. Gosci proszono o ograniczenie spacerow do budynku administracji i dziedzincow.

Zrobilem kilka krokow w strone grupy idacej na odczyt, potem sie zatrzymalem. Patrzylem, jak tlum sie kurczy, pochlaniany przez budynek. Odwrocilem sie i szybkim krokiem przeszedlem przez dziedziniec.

Uswiadomilem sobie bardzo prosta prawde. Nie przyjechalem tu wysluchiwac mow.

Znalezienie mojego starego budynku nie zajelo mi duzo czasu. Moglem sie tu poruszac z zamknietymi oczami.

Metalowe kraty w oknach przerdzewialy, zelazo zmatowialo z brudu i uplywu czasu. Jedna zwisala na pojedynczym zawiasie jak zlamane skrzydlo. Ceglany front tez splowial, stal sie bury i ziemisty. Pedy bluszczu, zazielenione na wiosne, ledwie trzymaly sie scian, zaniedbane i zdziczale. Krzewy zdobiace wejscie zmarnialy, a wielkie, podwojne drzwi smetnie tkwily w spekanej futrynie. Nazwa budynku wykuta w szarym granicie tez ucierpiala: ktos odlupal spory kawalek plyty, tak ze widac bylo tylko litery Mherst. „A” na poczatku zamienilo sie w poszarpana blizne.

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату