jeszcze ciemniejsza; Francis zobaczyl, ze pielegniarz im sie przygladal. Podszedl do niego, a olbrzym odepchnal sie od sciany i rzucil papierosa na podloge.
– Paskudny nalog – parsknal. – Tak samo smiertelny jak wszystko inne tutaj. Moze. Wiec lepiej nie zaczynaj i ty, tak jak zaczeli wszyscy, Mewa. Sporo tu paskudnych przyzwyczajen. I nie bardzo mozna z nimi cokolwiek zrobic. Staraj sie trzymac z dala od zlych nawykow, Mewa, to wczesniej czy pozniej stad wyjdziesz.
Francis nie odpowiedzial. Patrzyl, jak pielegniarz spoglada wzdluz korytarza, zatrzymujac wzrok najpierw na jednym pacjencie, potem na drugim, ale tak naprawde skupial sie na czyms zupelnie innym.
– Dlaczego oni sie nienawidza, panie Moses? – spytal po chwili Francis.
Duzy Czarny nie odpowiedzial wprost.
– Wiesz, czasami, na poludniu, gdzie sie urodzilem, trafialy sie staruszki, ktore potrafily przeczuwac zmiany pogody. Wiedzialy, kiedy nad woda rozpeta sie sztorm. Zwlaszcza w porze huraganow chodzily, weszyly w powietrzu, spiewaly albo recytowaly zaklecia, czasami rzucaly kawalki kosci i muszelki na szmatki. Troche jak wiedzmy. Teraz, kiedy jestem wyksztalconym czlowiekiem, zyjacym we wspolczesnym swiecie, Mewa, wiem, ze nie nalezy wierzyc w te czary i inkantacje. Ale sek w tym, ze one sie nigdy nie mylily. Jesli nadciagal sztorm, wiedzialy o tym pierwsze. To one kazaly ludziom zaganiac bydlo do obor, wzmacniac dachy, przygotowac troche wody w butelkach na wypadek nieszczescia, ktorego nikt inny nie dostrzegal. A nadchodzilo, zawsze, bez wyjatku. To absurd, kiedy sie nad tym zastanowic; to zupelnie logiczne, kiedy sie nie zastanawiasz. – Usmiechnal sie i polozyl dlon na ramieniu Francisa. – Jak myslisz, Mewa? Patrzysz na tych dwoch, na to, jak sie zachowuja, i tez przeczuwasz nadchodzaca burze?
– Dalej nie rozumiem, panie Moses.
Olbrzym pokrecil glowa.
– Powiem tak: Evans ma brata. I byc moze to, co zrobil Peter, ma cos wspolnego z tym bratem. Dlatego, kiedy Peter tu trafil, Evans zalatwil wszystko tak, zeby to on odpowiadal za jego ocene. Dopilnowal, zeby Peter wiedzial, ze cokolwiek by chcial, on, Evans, postara sie, zeby tego nie dostal.
– Ale to niesprawiedliwe – zaprotestowal Francis.
– Nie mowilem, ze cos tu jest sprawiedliwe, Mewa. W ogole nie wspominalem o sprawiedliwosci. Powiedzialem tylko, ze byc moze ma to jakis zwiazek z tymi paskudnymi klopotami, ktore nas czekaja, prawda?
Duzy Czarny wsadzil dlon do kieszeni. Kiedy to zrobil, zadzwonil pek kluczy przy jego pasku.
– Panie Moses, te klucze… Sa do wszystkich drzwi?
Moses kiwnal glowa.
– Tak. Do Amherst. Do innych dormitoriow tez. Do ochrony. Sal sypialnych. Nawet do izolatek. Chcesz otworzyc frontowa brame, Francis? Tego wlasnie potrzebujesz.
– Kto ma takie klucze?
– Przelozone pielegniarki. Ochrona. Pielegniarze, tacy jak ja i moj brat. Glowny personel.
– Zawsze wiadomo, gdzie sa wszystkie komplety?
– Teoretycznie. Ale wiesz, to, co ludzie powinni robic, i to, co dzieje sie naprawde, to czasem dwie rozne rzeczy. Zwlaszcza tutaj. – Zasmial sie. – Zaczynasz zadawac pytania jak panna Jones i Peter. On wie, jak zadawac pytania. A ty sie uczysz.
Francis usmiechnal sie na ten komplement.
– Zastanawiam sie, czy zadnych kluczy nigdy nie brakuje – powiedzial. Duzy Czarny pokrecil glowa.
– Zle sformulowales pytanie, Mewa. Sprobuj jeszcze raz.
– Czy jakichs kluczy brakuje?
– O, to wlasciwe pytanie. Tak. Jednego kompletu brakuje.
– Ktos ich szukal?
– Owszem. Ale moze „szukal” to zle slowo. Ludzie zajrzeli w miejsca, ktore przyszly im do glowy, potem dali sobie spokoj.
– Kto je zgubil?
– Alez nikt inny jak nasz dobry przyjaciel, pan Evans. – Olbrzymi pielegniarz rozesmial sie glosno, a kiedy odrzucil glowe w tyl, spostrzegl zblizajacego sie do nich swojego brata. – Hej – zawolal. – Mewa zaczal sie wszystkiego domyslac.
Francis zobaczyl, ze pielegniarki za siatka dyzurki na srodku korytarza podniosly wzrok i usmiechnely sie, jakby uslyszaly zart. Maly Czarny tez sie wyszczerzyl.
– Wiesz co, Francis? – powiedzial.
– Co takiego, panie Moses?
– Sprobuj pojac, jak ten swiat dziala. – Pielegniarz szerokim machnieciem reki wskazal caly szpital. – Zrozum to wszystko porzadnie i do konca, a uwierz mi, zrozumienie swiata na zewnatrz, za tymi murami, nie bedzie dla ciebie wcale takie trudne. Jesli bedziesz mial szanse.
– A co powinienem zrobic, zeby dostac szanse, panie Moses?
– To najwazniejsze pytanie, no nie, braciszku? Wszyscy tutaj zadaja je sobie bez przerwy, kazdej minuty, kazdego dnia. Co zrobic, zeby dostac szanse. Sa na to sposoby, Mewa. Wiecej niz jeden. Ale nie ma zadnych zasad, prostych „tak” i „nie”. Musisz znalezc wlasna droge. Znajdziesz ja, Mewa. A wtedy po prostu nia pojdz. To najwiekszy problem, prawda?
Francis nie wiedzial, jak odpowiedziec, ale pomyslal, ze starszy pielegniarz na pewno sie myli. Nie uwazal tez, by zdolal pojac jakikolwiek swiat. Uslyszal kilka swoich glosow, gleboko w duchu, i sprobowal doslyszec, co mowia, bo podejrzewal, ze maja cos do powiedzenia. Ale kiedy sie skupil, zauwazyl, ze obaj pielegniarze mu sie przygladaja, widza na jego twarzy to, co dzieje sie w duszy, i przez chwile poczul sie nagi. Usmiechnal sie wiec najuprzejmiej, jak potrafil, i poszedl przed siebie korytarzem, szybkim krokiem, do wtoru werbla tlukacych sie w nim watpliwosci.
Lucy siedziala za biurkiem w gabinecie pana Evansa, a on przeszukiwal jedna z czterech szafek z aktami, ustawionych pod sciana. Patrzyla na slubne zdjecie w rogu. Zobaczyla Evansa, z krocej przycietymi i uczesanymi wlosami, w granatowym prazkowanym garniturze, podkreslajacym chuda sylwetke. Stal obok mlodej kobiety w bialej sukience, ledwie skrywajacej zaawansowana ciaze. Panna mloda miala na potarganych ciemnych wlosach wianek z kwiatow. Oboje tkwili posrodku grupy ludzi w roznym wieku, od bardzo starych do bardzo mlodych; wszyscy mieli usta wykrzywione w usmiechu, ktory, jak uznala Lucy, mozna bylo nazwac jedynie wymuszonym. Wsrod nich stal mezczyzna w powloczystych szatach ksiedza, odbijajacych swoim zlotym brokatem swiatlo lampy blyskowej fotografa. Trzymal dlon na ramieniu Evansa; Lucy spostrzegla jego uderzajace podobienstwo do psychologa.
– Ma pan brata blizniaka? – spytala.
Evans podniosl wzrok, zobaczyl, ze Lucy patrzy na zdjecie, i odwrocil sie do niej z nareczem zoltych teczek.
– Rodzinna cecha – powiedzial. – Moje corki to tez blizniaczki.
Lucy rozejrzala sie, ale nie zobaczyla nigdzie fotografii. Evans spostrzegl pytajace spojrzenie pani prokurator.
– Mieszkaja ze swoja matka. Powiem tylko, ze przechodzimy ciezki okres.
– Przykro mi – mruknela; nie dodala, ze to nie jest powod, by nie powiesic na scianie zdjecia corek.
Evans wzruszyl ramionami. Rzucil teczki na biurko. Upadly z gluchym lomotem.
– Kiedy dorasta sie jako blizniak, czlowiek przyzwyczaja sie do wszystkich dowcipow. Nigdy sie nie zmieniaja. Dwie krople wody. Jak ich panstwo rozrozniacie? Macie obaj te same pomysly? Kiedy przez cale zycie sie wie, ze na gorze pietrowego lozka spi ktos, kto jest lustrzanym odbiciem, zaczyna sie inaczej patrzec na swiat. I lepiej, i gorzej, panno Jones.
– Byliscie panowie identyczni? – spytala, wlasciwie tylko dla podtrzymania rozmowy, bo jeden rzut oka na zdjecie dawal odpowiedz.
Pan Evans zawahal sie, zmruzyl oczy, a w jego glosie pojawil sie wyrazny chlod.
– Kiedys tak. Teraz juz nie.
Lucy uniosla pytajaco brwi.
Evans odkaszlnal.
– Niech pani spyta swojego nowego kolega detektywa. Zna odpowiedz o wiele lepiej niz ja. Peter Strazak, ten,