sie pani, ze bym sie przyznal?
Lucy zignorowala zaczepke.
– Jest pan notowany za akty przemocy – przypomniala.
– Bojka w barze to nie morderstwo.
Przyjrzala sie mu uwaznie.
– Ani jazda po pijaku – dodal. – Ani pobicie faceta, ktoremu sie zdawalo, ze moze mnie wyzywac.
– Niech pan sie uwaznie przyjrzy trzeciej fotografii – powiedziala powoli Lucy. – Widzi pan na dole date?
– Tak.
– Prosze powiedziec, gdzie pan wtedy byl?
– Tutaj.
– Nie. Niech pan nie klamie. Harris poruszyl sie niespokojnie.
– W takim razie siedzialem w Walpole za jakies wydumane zarzuty.
– Nie, nie siedzial pan. Powtarzam: prosze nie klamac. Harris zaczal sie wiercic na krzesle.
– Bylem na Cape. Mialem tam robote przy kryciu dachow. Lucy zajrzala w akta.
– Ciekawa zbieznosc, prawda? Siedzi pan sobie gdzies na dachu, twierdzi, ze slyszy glosy, a w tym samym czasie, po godzinach, zostaje obrobionych kilka domow w okolicy.
– Nikt nigdy nie zlozyl skargi.
– Dlatego, ze dal sie pan wyslac tutaj.
Harris znow sie usmiechnal, pokazujac rzedy nierownych zebow. Oslizly, okropny czlowiek, pomyslala Lucy. Ale nie ten, na ktorego polowala. Czula, ze siedzacy obok niej Evans robi sie niespokojny.
– A wiec nie mial pan nic wspolnego z zadnym z tych przypadkow? – spytala powoli.
– Wlasnie – odparl Harris. – Moge juz isc?
– Tak – powiedziala Lucy. – Prosze tylko najpierw wyjasnic, dlaczego inny pacjent mialby nam mowic, ze chwalil sie pan tymi morderstwami.
– Co? – Glos Harrisa natychmiast skoczyl w gore o oktawe. – Ktos twierdzi, ze to ja zrobilem?
– Owszem. A wiec dlaczego sie pan tym chwalil w dormitorium… Williams, prawda? Dlaczego pan to powiedzial?
– Nic takiego nie mowilem! Odbilo pani!
– To dom wariatow – stwierdzila z przekasem Lucy. – Dlaczego?
– Nie zrobilem tego. Kto pani nagadal takich bzdur?
– Nie wolno mi zdradzac zrodla informacji.
– Kto?
– Przypisywal pan sobie te morderstwa, co slyszano w dormitorium, w ktorym pan mieszka. Byl pan niedyskretny, delikatnie mowiac. Czekam na wyjasnienie.
– Kiedy…
Lucy sie usmiechnela.
– Niedawno. Ta informacja dotarla do nas niedawno. A wiec twierdzi pan, ze nic nie mowil?
– Tak. To obled! Dlaczego mialbym sie chwalic czyms takim? Nie wiem, co pani chce osiagnac, paniusiu, ale nikogo jeszcze nie zabilem. To nie ma sensu…
– Uwaza pan, ze wszystko tu powinno miec jakis sens?
– Ktos pani naklamal. I chce mnie wpakowac w klopoty.
Lucy kiwnela glowa.
– Wezme to pod uwage – obiecala. – Dobrze. Jest pan juz wolny. Ale byc moze bedziemy musieli znow porozmawiac.
Harris wyskoczyl z krzesla i dal krok do przodu. Duzy Czarny wysunal sie z kata. Mezczyzna natychmiast to zauwazyl. Zatrzymal sie.
– Sukinsyn – warknal. Potem odwrocil sie i wyszedl, rozdeptujac po drodze niedopalek papierosa na podlodze.
Evans byl czerwony na twarzy.
– Czy zdaje sobie pani sprawe, jakie klopoty moga spowodowac te pytania? – wybuchnal oskarzycielskim tonem. Postukal palcem w akta z diagnoza Harrisa. – Niech pani zobaczy, co tu jest napisane. Impulsywny. Problem z panowaniem nad soba. A pani prowokuje go jakimis wydumanymi sugestiami, ktore nie moga wywolac zadnej innej reakcji oprocz furii. Zaloze sie, ze zanim dzien sie skonczy, Harris wyladuje w izolatce, a ja bede musial podac mu srodki uspokajajace. Cholera! To bylo po prostu nieodpowiedzialne, panno Jones. Jesli zamierza pani dalej upierac sie przy pytaniach, ktore sluza tylko maceniu spokoju na oddzialach, bede zmuszony porozmawiac o tym z doktorem Gulptililem!
Lucy odwrocila sie do psychologa.
– Przepraszam – powiedziala. – Nie pomyslalam. Przy nastepnych przesluchaniach postaram sie byc bardziej przewidujaca.
– Potrzebuje chwili przerwy – Evans wstal ze zloscia. Wypadl z pokoju.
Lucy czula jednak spora satysfakcje.
Rowniez wstala i wyszla na korytarz. Czekal tam Peter, z nieznacznym nieuchwytnym usmiechem na ustach, jakby wiedzial o wszystkim, co wydarzylo sie w pokoiku pod jego nieobecnosc. Skinal Lucy glowa, dajac znac ze widzial i slyszal wystarczajaco duzo i ze jest pod wrazeniem planu, ktory ulozyla i wprowadzila w zycie w tak krotkim czasie. Nie zdazyl jednak jej nic powiedziec, poniewaz w tej wlasnie chwili zza krat dyzurki wylonil sie Duzy Czarny, niosac zestaw kajdan na rece i nogi. Grzechotanie lancucha rozbrzmialo echem po korytarzu. Pacjenci spacerujacy w okolicy zobaczyli pielegniarza z kajdanami i niczym sploszone stado ptakow zaczeli czym predzej usuwac mu sie z drogi.
Peter jednak czekal bez ruchu.
Kilka metrow od niego z krzesla podniosla sie Kleo, kolyszac swoim poteznym cialem jak okret szarpany huraganem.
Lucy patrzyla, jak Duzy Czarny podchodzi do Petera, przeprasza go szeptem, a potem zaklada mu peta na nadgarstki i kostki. Nic nie powiedziala.
Ale kiedy z trzaskiem zamknal sie ostatni zamek, Kleo poczerwieniala z wscieklosci.
– Dranie! Bydlaki! Nie pozwol im sie stad zabrac, Peter! Potrzebujemy cie!
Cisza zalomotala w korytarzu.
– Niech to szlag – zaspiewala Kleo. – Potrzebujemy cie!
Lucy zobaczyla, ze Peter spowaznial, a z jego twarzy zniknal nonszalancki usmiech. Podniosl rece, jakby sprawdzal wytrzymalosc wiezow, a Lucy pomyslala, ze widzi przenikajace go wielkie cierpienie, zanim odwrocil sie i pozwolil Duzemu Czarnemu poprowadzic sie korytarzem, truchtajac jak spetane dzikie zwierze.
Rozdzial 21
Peter ostroznie truchtal szpitalna sciezka obok Duzego Czarnego. Olbrzymi pielegniarz milczal, jakby wstydzil sie swoich obowiazkow. Przeprosil Petera, kiedy wyszli z budynku Amherst, potem sie zamknal. Szedl jednak szybkim krokiem, przez co Strazak musial prawie biec i bardzo uwazac, zeby sie nie potknac.
Peter czul na karku cieplo poznego, popoludniowego slonca; kilka razy podniosl glowe i zobaczyl snopy swiatla przesaczajace sie miedzy budynkami. Zachod slonca zawladnal koncowka dnia. W powietrzu pojawil sie juz lekki chlodek, znajome ostrzezenie, ze z nadejsciem wiosny w Nowej Anglii nie nalezy spodziewac sie rychlego lata. Biala farba lsnila na framugach okien, sprawiajac, ze zakratowane szklo wygladalo jak oczy spod ciezkich powiek obserwujace marsz Petera przez dziedziniec. Kajdanki na rekach wpijaly sie bolesnie w cialo. Peter uswiadomil sobie, ze caly entuzjazm, ktory czul, kiedy po raz pierwszy opuscil Amherst w towarzystwie dwoch braci, zeby szukac aniola, podniecenie, ktore ogarnialo go z kazdym zapachem i wrazeniem, wszystko to ucieklo, ustepujac miejsca ponuremu uczuciu uwiezienia. Nie wiedzial, na jakie spotkanie jest prowadzony, ale podejrzewal, ze chodzi o cos waznego.
Przeczucie to wzmocnil jeszcze widok dwoch czarnych limuzyn, zaparkowanych na okraglym placyku przed budynkiem administracji szpitala. Samochody byly wypolerowane do polysku.