dosc zartobliwie, Andrzejowi sie to nie spodobalo.
Pozostale pokoje w mieszkaniu byly puste, tylko w kuchni, zakutana z glowa w jakies szmaty, spala Wywloka — musieli dac jej niezle w kosc. Spod szmat wystawaly chude, gole nogi, cale w siniakach i jakichs plamach. Jeszcze jeden klopot, pomyslal Andrzej. Szamachanska krolowa… Diabli by ja wzieli, przekleta suke. Brudna dziwka… Skad? Jak sie nazywa? Mamrocze cos niezrozumiale w nieznanym jezyku… Skad w Miescie niezrozumialy jezyk? Jak to sie moglo stac? Izia, jak uslyszal — zglupial… Wywloka… to przeciez Izia ja tak nazwal. Dobrze ja nazwal. Pasuje. Wywloka.
Andrzej wrocil do pokoju kierowcow, podniosl lampe nad glowa i wskazal Niemowie Permiaka. Niemowa bezszelestnie przesliznal sie pomiedzy spiacymi, nachylil sie nad Permiakiem i zlapal go obiema dlonmi za uszy. Potem wyprostowal sie. Permiak juz siedzial, jedna reka opierajac sie o podloge, a druga ocierajac sline.
Lapiac jego spojrzenie, Andrzej machnal glowa w strone korytarza. Permiak od razu wstal — lekko i bezglosnie. Poszli do pustego pokoju w glebi mieszkania. Niemowa zamknal starannie drzwi i oparl sie o nie plecami. Andrzej rozejrzal sie, gdzie by tu usiasc. Pokoj byl pusty, wiec usiadl na podlodze. Permiak przykucnal przed nim. W swietle lampy jego dziobata twarz wygladala na brudna, poplatane wlosy spadaly na czolo, a poprzez nie czernial krzywy tatuaz: „Niewolnik Chruszczowa”.
— Chcesz sie napic? — zapytal Andrzej polglosem.
Permiak kiwnal glowa. Na jego twarzy pojawil sie znajomy lobuzerski usmiech. Andrzej wyciagnal z tylnej kieszeni plaska piersiowke, na dnie ktorej chlupotala woda, i podal mu. Patrzyl, jak Permiak pije — malymi, skapymi lyczkami, glosno oddychajac przez nos, ruszajac zarosnieta grdyka. Wypita woda od razu wystapila na ciele kropelkami potu.
— Ciepla — wychrypial Permiak oddajac pusta piersiowke. — Zeby tak zimnej… prosto z kranu… Ech!
— Co tam u was z silnikiem? — zapytal Andrzej, wsuwajac piersiowke z powrotem do kieszeni.
Permiak rozcapierzona dlonia zebral pot z czola.
— Gowno, nie silnik — powiedzial. — Na koncu go robili, nie mogli zdazyc na czas… I tak cud, ze do dzisiaj wytrzymal.
— Da sie zreperowac?
— Da sie. Ze dwa, trzy dni nad nim posiedzimy i zrobimy. Tylko ze nie na dlugo. Ze dwiescie kilometrow pociagnie i znowu sie bedzie palil. Gowno, nie silnik.
— Jasne — powiedzial Andrzej. — Zauwazyles moze, czy Koreanczyk Pak kreci sie kolo zolnierzy?
Permiak z irytacja opedzil sie od tego pytania. Przysunal sie do Andrzeja i wyszeptal mu w samo ucho:
— Dzisiaj podczas postoju na obiad zolnierze umowili sie, ze dalej nie pojda.
— To juz wiem — powiedzial Andrzej zaciskajac zeby. — Powiedz mi lepiej, kto tam u nich jest przywodca?
— Nie moge sie zorientowac, panie kierowniku — swiszczacym szeptem odpowiedzial Permiak. — Najwiecej gada Tewosian, ale to przeciez papla, a w ogole ostatnio co ranek jest na haju…
— Na czym?
— Na haju…No, nawalony, upalony. Nikt go nie slucha. A kto jest prawdziwym prowodyrem — nie wiem.
— Chnojpek?
— A cholera go wie. Moze i on. Autorytet ma… Kierowcy tez tak jakby sa za, to znaczy, zeby dalej nie isc. Z pana Ellizauera nie ma zadnego pozytku, tylko chichocze jak hiena i wszystkim stara sie dogodzic… boi sie. Ja tez niewiele moge. Podjudzam ich tylko, ze na zolnierzach nie mozna polegac, ze oni kierowcow nienawidza. Ze to niby my jedziemy, a oni ida. Im racje zolnierskie, a nam jak panom naukowcom… Za co mieliby nas lubic? Przedtem dzialalo, a teraz jakos gorzej. A najwazniejsze, ze pojutrze jest trzynasty dzien…
— A jak naukowcy? — przerwal mu Andrzej.
— A bo ja wiem. Klna jak szewcy, a na kogo — nie moge wyrozumiec. Kazdy bozy dzien sie przez Wywloke tluka… A pan Kechada, wie pan, co mowi? Ze pulkownik dlugo nie pociagnie.
— Komu to mowil?
— Mysle, ze wszystkim. Sam slyszalem, jak tlumaczyl swoim geologom, zeby sie z bronia nie rozstawali. Wlasnie w zwiazku z tym. Nie ma pan papierosa, Andrzeju Michajlowiczu?
— Nie. A jak sierzant?
— Do sierzanta nie podejdziesz. Twardy jak kamien, ani ugryzc. Jego pierwszego zabija. Nienawidza go tak, ze nie wiem.
— Dobrze — powiedzial Andrzej. — A co z tym Koreanczykiem? Agituje zolnierzy czy nie?
— Nie widzialem. Zawsze trzyma sie z boku. Jesli pan chce, to moge go specjalnie poobserwowac, ale wedlug mnie nie ma po co…
— No tak. Od jutra postoj. Pracy nie ma zadnej, tylko przy traktorze. A zolnierze w ogole beda leniuchowac i mlec ozorami. Musisz ustalic, kto tam u nich jest najwazniejszy. To dla ciebie zadanie numer jeden. Wymysl cos, zreszta sam najlepiej wiesz, jak to zrobic… — Wstal, Permiak tez sie zerwal. — To prawda, ze dzisiaj wymiotowales?
— Tak, cos mnie tam… Teraz juz jakby lepiej.
— Potrzebujesz czegos?
— Nie, juz nie. Papierosa…
— Dobrze. Jak zreperujecie traktor, to bedzie premia. Idz.
Permiak omijajac Niemowe wysliznal sie za drzwi. Andrzej podszedl do okna i oparl sie o parapet. Czekal, az minie umowione piec minut. W odblaskach reflektora czernial masyw wlok i drugiego traktora, w oknach domu naprzeciwko lsnily resztki szyb. Z prawej strony niewidoczny w ciemnosci wartownik stukal obcasami, chodzil tam i z powrotem po ulicy i cicho gwizdal cos smetnego.
To nic, pomyslal Andrzej. Poradzimy sobie. Zeby tylko znalezc prowodyra… Znowu sobie wyobrazil, jak na jego komende sierzant ustawia nie uzbrojonych zolnierzy w jeden szereg i jak on, Andrzej, kierownik ekspedycji, z pistoletem w opuszczonej rece idzie powoli wzdluz tego szeregu, przyglada sie skamienialym, zarosnietym twarzom, jak zatrzymuje sie przed ohydna, ruda geba Chnojpeka i strzela mu w brzuch — raz, potem drugi. Bez sadu i bez dochodzenia. I tak bedzie z kazdym draniem i tchorzem, ktory osmieli sie…
A pan Pak rzeczywiscie chyba nie ma tu nic do rzeczy, pomyslal. Dobre i to. W porzadku. Jutro jeszcze nic sie nie zdarzy. Jeszcze przez trzy dni nic sie nie zdarzy, a przez trzy dni mozna wymyslic tyle rzeczy… Mozna na przyklad znalezc porzadne zrodlo, sto kilometrow stad. Do wody pewnie pognaja jak konie… Ale tu jednak zaduch. Jeden dzien tu jestesmy, a juz wszedzie gownem smierdzi… Poza tym czas zawsze pracuje na korzysc dowodztwa, nie buntownikow. Zawsze i wszedzie tak bylo… Dzisiaj sie umowili, ze jutro dalej nie pojda. Wstana najezeni — a my im postoj. Nigdzie nie trzeba isc, chlopaki, i po co sie bylo najezac? A tu jeszcze i ryz ze sliwkami, i drugi kubek herbaty, i czekolada… tak, panie Chnojpek! Juz ja sie do ciebie dobiore, czekaj no! Alez chce sie spac. I pic… No, o piciu to zapomnij, panie radco, ale spac to rzeczywiscie trzeba.! Jutro skoro swit… Niech cie diabli wezma, Fritz, z ta twoja ekspedycja… tez mi — imperator wszechgowna…
— Chodzmy — powiedzial do Niemowy.
Izia ciagle siedzial przy stole i przegladal swoje kartki. Teraz j mial nowy nawyk — gryzl brode. Zawinie wlosy na dlon, wsadzil do ust i gryzie. Co za straszydlo… Andrzej podszedl do polowki zaczal rozkladac przescieradlo. Przescieradlo kleilo sie do rak jak cerata.
Izia nagle odwrocil sie do niego calym cialem:
— No wiec tak. Zyli tu pod panowaniem Ukochanego i Prostego. Wszystko, zauwaz, od wielkiej litery. Dobrze im sie zylo, wszystkiego mieli w brod. Pozniej zaczal zmieniac sie klimat, nastapilo silne ochlodzenie. A potem wydarzylo sie cos jeszcze i oni wszyscy zgineli. Znalazlem czyjs dziennik. Wlasciciel zabarykadowal sie w mieszkaniu i umarl z glodu. To znaczy nie umarl, tylko sie powiesil, ale powiesil sie wlasnie z glodu — zwariowal. Zaczelo sie od tego, ze na ulicy pojawilo sie migotanie…
— Co sie pojawilo? — zapytal Andrzej, przerywajac sciaganie butow.
— Jakies migotanie. Migotanie! Ten, kto wpadl w to migotanie, znikal. Czasem zdazyl jeszcze wrzasnac, a czasem nawet tego nie — po prostu rozplywal sie w powietrzu.
— Co za brednie! — warknal Andrzej. — No?
— Ci, ktorzy wyszli z domu, wszyscy zgineli w tym migotaniu. A ci, ktorzy sie przestraszyli albo zorientowali, w czym rzecz, na razie przezyli. Na poczatku rozmawiali ze soba przez telefon, a potem zaczeli stopniowo umierac. Nie bylo co jesc, na dworze mroz, drewna nie mieli, ogrzewanie nie dzialalo…