Gdzieniegdzie w oknach zaczely pojawiac sie blade ze strachu albo czerwone ze zlosci twarze tubylcow, przewaznie kobiet.

— No i co tak stoicie?! — krzyczaly z okien. — Pogoncie ich, jestescie mezczyznami, czy nie?… Patrzcie, grabia stragan!… Chlopy, czemu nic nie robicie? Ej, ty, blondas! Rozkazuj albo co?… Co stoicie jak slupy?… Jezus Maria, dzieci mi placza! Zrobcie cos, zebysmy mogli wyjsc!… Co z was za mezczyzni! Malp sie przestraszyli!…

Wojownicy, zawstydzeni, odcinali sie ponuro. Zapanowalo przygnebienie.

— Strazakow! Strazakow trzeba wezwac! — uparcie powtarzal pogardliwy bas. — Z drabinami, pompami…

— Co pan, skad wziac tylu strazakow…

— Strazacy sa na Glownej.

— A moze zapalimy pochodnie? Moze one boja sie ognia?

— Do diabla! Po jaka cholere zabierali policjantom bron? Teraz niech rozdadza!

— A moze bysmy, chlopaki, wrocili do domu? Jak pomysle, ze moja zona tam teraz siedzi sama…

— Niech pan da spokoj. Kazdy ma zone. Te kobiety to przeciez tez czyjes zony.

— Co racja, to racja…

— A moze wejsc na dach? Bysmy ich z dachu… czyms… no…

— A niby czym, glabie? Moze twoja palka?

— Uuuch, gady! — zawyl nagle z nienawiscia bas, rozpedzil sie i z wysilkiem cisnal lomem w nieszczesny stragan. Przebil na wylot scianke z dykty. Szajka Czarnego Ogona popatrzyla zdziwiona, a po chwili znowu zabrala sie za ogorki i kartofle. Kobiety w oknach zachichotaly drwiaco.

— No coz — powiedzial ktos rozsadnie. — Nasza obecnosc przynajmniej troche je krepuje, nigdzie dalej nie pojda. Dobre i to. Poki tu jestesmy, nie odwaza sie ruszyc w glab miasta…

Wszyscy jednoczesnie zaczeli sie rozgladac i gadac. Rozsadnego uciszyli od razu. Po pierwsze, okazalo sie, ze pawiany i tak przesuwaja sie w glab, nie zwracajac uwagi na ich obecnosc. Po drugie, nawet gdyby nie ruszaly sie z miejsca, to co, rozsadny zamierza tu nocowac? Zamieszkac? Spac? Srac tu i sikac?…

W tym momencie dal sie slyszec miarowy stukot kopyt i ciezkie skrzypienie. Wszyscy popatrzyli na ulice i umilkli. Ulica jechal powoli dwukonny woz. Na wozie, zwieszajac nogi w grubych butach, drzemal potezny mezczyzna, ubrany w wyplowiala wojskowa bluze rosyjskiego kroju i w wyplowiale bawelniane bryczesy. Przekrzywiona glowe pokrywaly geste, potargane kasztanowate wlosy. W ogromnych, brazowych dloniach trzymal niedbale lejce. Konie — jeden gniady, a drugi jablkowity — szly leniwie i, jak sie zdawalo, tez drzemaly.

— Na rynek jedzie — powiedzial ktos z szacunkiem. — Farmer.

— Tak, farmerzy na razie nie maja sie co martwic! Jeszcze niepredko te lajzy do nich dotra…

— A wyobrazcie sobie pawiany przy zasiewach!…

Andrzej przygladal sie, zaciekawiony. Po raz pierwszy w ciagu swojego zycia w miescie widzial farmera. Co prawda, slyszal o nich niemalo — podobno byli ponurzy i dzicy, zyli daleko na pomocy, prowadzac tam surowa walke z bagnami i dzungla, do miasta przyjezdzali tylko, gdy chcieli sprzedac swoje plony, i w odroznieniu od miastowych, nigdy nie zmieniali zawodu.

Woz zblizal sie powoli, woznica, potrzasajac opuszczona glowa, od czasu do czasu cmokal przez sen i lekko szarpal za lejce. Nagle malpy, do tej pory dosyc pokojowo nastawione, zaczely sie niepokoic i zloscic… Moze zdenerwowaly sie na widok koni, a moze w koncu znudzila im sie obecnosc obcych ludzi na ich ulicy, w kazdym razie zaczely wrzeszczec, miotac sie, blyskac klami, a kilka najbardziej zdecydowanych wdrapalo sie po rynnach na dach i zaczelo tluc dachowke.

Jeden z pierwszych odlamkow uderzyl woznice prosto miedzy lopatki. Farmer drgnal, wyprostowal sie i szeroko otwartymi, opuchnietymi oczami rozejrzal sie po okolicy. Pierwsza osoba, ktora zobaczyl, byl zmeczony inteligent okularnik, ktory wracajac ze swojej nieudanej pogoni, samotnie czlapal z tylu wozu. Farmer bez slowa rzucil lejce — konie zatrzymaly sie od razu — zeskoczyl z wozu, rozpedzil sie i juz mial sie rzucic na lobuza, gdy drugi kawalek dachowki uderzyl inteligenta prosto w ciemie. Ten krzyknal, wypuscil drag i przysiadl, chwytajac sie rekami za glowe. Farmer, nic nie rozumiejac, stanal jak wryty. Wokol niego kawalki dachowki padaly z trzaskiem na jezdnie, rozsypujac sie w pomaranczowy pyl.

— Oddzial, kryj sie! — zakomenderowal Fritz i popedzil w kierunku najblizszej bramy. Pozostali rzucili sie, gdzie kto mogl, Andrzej przywarl do sciany w martwej strefie i z zaciekawieniem obserwowal farmera, ktory w zupelnym oslupieniu rozgladal sie dookola, najwidoczniej nic nie rozumiejac. Otepialym wzrokiem bladzil po oblepionych rozjuszonymi pawianami gzymsach i rynnach, potrzasal glowa, mruzyl oczy, az wreszcie szeroko je otworzyl i glosno zawolal:

— Krucafiks!

— Kryj sie! — krzyczeli do niego ze wszystkich stron. — Hej, ty, brodaty! Dawaj tutaj! W czerep oberwiesz, ty wiejski glupku!…

— Co to takiego? — zapytal glosno wiesniak, zwracajac sie do inteligenta, ktory pelzal na czworakach w poszukiwaniu okularow. — Co to takiego, pan szanowny nie wie?

— Malpy, rzecz jasna — ostro odpowiedzial inteligent. — Czyzby pan sam nie widzial?

— Ale sie tu u was wyrabia — powiedzial wstrzasniety farmer, ktory sie dopiero teraz do konca obudzil. — Zawsze musicie cos takiego wymyslic…

Ten syn bagien byl nastrojony dobrodusznie i filozoficznie. Przekonal sie, ze krzywda, ktora go spotkala, nie jest tak naprawde krzywda; i teraz byl tylko troche zaskoczony widokiem kosmatych, skaczacych po gzymsach i latarniach hord. Krecil z wyrzutem glowa i drapal sie po brodzie. W tym momencie inteligent znalazl w koncu swoje okulary, podniosl palke i szybko sie ukryl. W ten sposob farmer zostal na srodku jezdni zupelnie sam — jedyny i bardzo kuszacy cel dla wlochatych snajperow. Jak sie wkrotce okazalo, byla to wybitnie niekorzystna pozycja. Tuzin wielkich odlamkow z trzaskiem upadl tuz pod jego nogami, a mniejsze kawalki zabebnily po plecach i kudlatej glowie.

— A to co znowu! — ryknal. Nowy odlamek uderzyl go w czolo. Farmer zamilkl i popedzil do swojego wozu.

Bylo to dokladnie naprzeciwko Andrzeja, ktory pomyslal najpierw, ze wiesniak zaraz skoczy bokiem na woz, strzeli z bata i pogna do siebie na bagna, jak najdalej od tego niebezpiecznego miejsca. Ale brodacz nie mial nawet zamiaru strzelac z bata. Mamroczac: „Zarazy, kurwy jedne…”, w goraczkowym pospiechu, a przy tym bardzo sprawnie, rozladowywal swoj woz. Szerokie plecy brodacza nie pozwalaly Andrzejowi zobaczyc, co on tam robi, ale kobiety w domu naprzeciwko doskonale widzialy — naraz wszystkie zapiszczaly, zatrzasnely okna i schowaly sie. Brodacz przysiadl na pietach. Nad jego glowa w strone dachow uniosla sie gruba, poblyskujaca smarem lufa w perforowanej metalowej oslonie.

— Stac! — wrzasnal Fritz i Andrzej zobaczyl, ze Niemiec wyskakuje z prawej strony i leci wielkimi susami prosto na woz.

— No, gady, zarazy… — mamrotal brodacz, wykonujac jakies skomplikowane i bardzo zreczne ruchy, ktorym towarzyszylo metaliczne szczekanie i pobrzekiwanie. Andrzej zesztywnial, oczekujac ognia i huku. Malpy na dachu najwidoczniej tez cos wyczuly. Przestaly sie miotac, przysiadly na ogonach i, niespokojnie krecac psimi glowami, zaczely skrzekliwie wymieniac sie uwagami.

Fritz byl juz obok wozu. Chwycil brodacza za ramie i rozkazujaco powtorzyl:

— Stac!

— Czekaj no! — mamrotal zniecierpliwiony brodacz, wyszarpu-jac ramie. — Czekaj, zetne je, swolocz ogoniasta…

— Powiedzialem, przestan! — ryknal Fritz.

Wtedy dopiero brodacz spojrzal na niego i powoli podniosl glowe.

— Czego? — zapytal, z niewiarygodna pogarda przeciagajac slowa. Byl wzrostu Fritza, ale szerszy od niego w barach i ponizej plecow.

— Skad pan ma bron? — ostro zapytal Fritz. — Dokumenty!

— Ach, ty gowniarzu! — wykrzyknal groznie brodacz. — Dokumenty mu dawaj! A tego nie chcesz, biala gnido?

Fritz nie zwrocil uwagi na nieprzyzwoity gest. Spojrzal brodaczowi prosto w oczy i na cale gardlo ryknal:

— Romer! Woronin! Friza! Do mnie!

Andrzej zdziwil sie, slyszac swoje nazwisko, ale odepchnal sie od sciany i powoli podszedl do wozu. Z

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×