drugiej strony truchtal krepy Romer z obwislymi ramionami — kiedys zawodowy bokser. Co sil w nogach biegl kumpel Fritza, maly, chudy Otto Friza, skrofuliczny mlodzian z bardzo odstajacymi uszami.

— Prosze, prosze… — dogadywal usmiechniety zlosliwie brodacz, patrzac na te wszystkie wojenne przygotowania.

— Jeszcze raz stanowczo pana prosze o okazanie dokumentow — powtorzyl Fritz z lodowata uprzejmoscia.

— A pojdziesz ty w… — odpowiedzial leniwie brodacz. Patrzyl teraz przede wszystkim na Romera, jakby niechcacy kladac reke na trzonku bardzo wymownego bata, umiejetnie splecionego z niewyrobionej skory.

— Chlopaki, chlopaki! — zawolal ostrzegawczo Andrzej. — Sluchaj no, zolnierzu, daj spokoj, nie kloc sie, jestesmy z merostwa…

— Sram na wasze merostwo — odparl brodacz, mierzac Romera wzrokiem od stop do glow.

— No, o co chodzi? — zainteresowal sie tamten, nieglosno i ochryple.

— Dobrze pan wie — powiedzial Fritz — ze posiadanie broni na terenie miasta jest zabronione. Tym bardziej cekaemu. Jesli ma pan pozwolenie, prosze okazac.

— A kim wy jestescie, zeby mnie o pozwolenie pytac? Policja, co? A moze gestapo?

— Jestesmy ochotniczym oddzialem samoobrony.

Brodacz usmiechnal sie.

— No, skoro jestescie z obrony, to sie broncie, kto wam przeszkadza?Zbieral sie regularny, solidny, wnikliwy tlum. Oddzial powoli okrazal woz. Z bram wylezli nawet tubylcy plci meskiej — jeden ze szczypcami do kominka, inny z pogrzebaczem albo noga od krzesla. Z ciekawoscia ogladali brodacza, stojacy na brezencie zlowieszczy cekaem i cos okraglego i szklanego, polyskujacego spod brezentu. Pociagali nosami — farmera otaczala oryginalna gama zapachow: pot, kielbasa z czosnkiem, alkohol…

Andrzej z rozrzewnieniem, ktore zdumialo jego samego, patrzyl na wyplowiala, przepocona pod pachami bluze z jedynym (a i tak nie zapietym) guzikiem na kolnierzyku, znajomo przekrzywiona na lewa strone pilotke ze sladem po piecioramiennej gwiezdzie, potezne buciory — tylko broda tu nie pasowala, nie wpisywala sie w ten obraz… I w tym momencie przyszlo mu do glowy, ze u Fritza to wszystko wywolywalo zupelnie inne odczucia i skojarzenia. Popatrzyl na niego. Heiger stal wyprostowany, zaciskajac usta w waska linijke, marszczac pogardliwie nos i starajac sie zmrozic brodacza spojrzeniem stalowoszarych, prawdziwie aryjskich oczu.

— Nam pozwolenia nie przysluguja — mowil tymczasem leniwie brodacz, bawiac sie batem. — Nam w ogole nic nie przysluguje, tylko karmic was, darmozjadow, to nam przysluguje…

— No dobrze — zahuczal bas z ostatnich szeregow. — A cekaem skad?

— A co to takiego cekaem? Wiez miedzy miastem a wsia. Ja ci cwiartke samogonu, ty mi cekaem, wszystko jak sie nalezy…

— Nie, nie — huczal bas. — Bylo nie bylo, cekaem to nie zabawka, nie jakas tam mlockarnia…

— A mnie sie wydaje — wmieszal sie rozsadny — ze akurat farmerzy moga miec bron!

— Nikt nie moze miec broni! — zapiszczal Friza i mocno sie zaczerwienil.

— Ale glupota! — odpowiedzial rozsadny.

— Pewnie, ze glupota — zgodzil sie brodacz. — Posiedzialbys u nas na bagnach, noca, albo kiedy gody…

— Czyje gody? — zainteresowal sie zywo inteligent, przeciskajac sie ze swoimi okularami do pierwszego rzedu.

— Czyje maja byc, to i sa — pogardliwie odpowiedzial farmer.

— Alez nie, chwileczke… — zaczal pospiesznie inteligent. — Jestem biologiem, a do tej pory nie udalo mi sie…

— Cisza — powiedzial Fritz. — A panu — ciagnal, zwracajac sie do brodacza — radze pojsc za mna. W celu unikniecia niepotrzebnego przelewu krwi.

Ich spojrzenia skrzyzowaly sie i wspanialy brodacz szostym zmyslem wyczul, z kim ma do czynienia. Jego broda rozpekla siew jadowitym usmiechu i nieprzyjemnym, obrazliwie cienkim glosem, zawolal:

— Mlieko-jajki? Hitler kaput!

Ni cholery sie nie bal przelewu krwi — ani niepotrzebnego, ani zadnego innego.

Fritz odrzucil glowe jak od ciosu w podbrodek; jego blada twarz zrobila sie purpurowa, na policzkach zadrgaly nabrzmiale miesnie.

Przez moment Andrzej myslal, ze Heiger rzuci sie na brodacza, pochylil sie nawet do przodu, zeby stanac miedzy nimi, ale Fritz opanowal sie. Krew odbiegla mu z twarzy i sucho zarzadzil:

— To nie ma nic do rzeczy. Prosze za mna.

— Niech mu pan da spokoj, Heiger! — powiedzial bas. — Przeciez widac, ze to farmer. Widzial to kto — czepiac sie farmerow!

Wszyscy wokol niego zaczeli kiwac glowami i mamrotac, ze tak, ze widac, ze to farmer, ze sobie odjedzie i zabierze swoj cekaem, i ze to przeciez nie zaden gangster.

— Z pawianami mamy walczyc, a nie bawic sie w policje — dodal rozsadny.

Napiecie od razu opadlo. Wszyscy przypomnieli sobie o pawianach. A one znowu lazily, gdzie chcialy i zachowywaly sie jak u siebie w dzungli. A przy tym okazalo sie, ze miejscowa ludnosc ma najwidoczniej dosyc czekania na zdecydowane posuniecia oddzialu samoobrony. Ludnosc najwidoczniej zadecydowala, ze na ten oddzial nie ma co liczyc i ze trzeba jakos sobie radzic samemu. Kobiety z koszykami i zacisnietymi w skupieniu wargami spieszyly zalatwiac swoje poranne sprawy. Wiele z nich trzymalo w rekach miotly i kije od szczotek do odganiania najbardziej nachalnych malp. Z witryn sklepu zdejmowano okiennice, a straganiarz chodzil dookola swojego spladrowanego straganu, stekal i cos najwyrazniej kombinowal. Na przystanku autobusowym pojawila sie kolejka, a w oddali zamajaczyl pierwszy autobus. Naruszajac zarzadzenie wladz miasta, glosno trabil, rozganiajac nie obeznane z zasadami ruchu drogowego pawiany.

— No tak, panowie — powiedzial ktos. — Cos mi sie wydaje, ze bedziemy musieli sie do tego przyzwyczaic. To co, dowodco, do domu?

Ponury Fritz patrzyl spode lba na ulice.

— No coz… — odezwal sie zwyczajnym, ludzkim glosem. — Jak do domu, to do domu.

Odwrocil sie z rekami w kieszeniach, pierwszy poszedl do ciezarowki. Oddzial ruszyl za nim. Slychac bylo trzask zapalek i zapalniczek, ktos z niepokojem pytal, jak bedzie ze spoznieniem do pracy, dobrze by bylo dostac jakies zaswiadczenie… Rozsadny wytlumaczyl: dzisiaj wszyscy spoznia sie do pracy, po co komu jakies zaswiadczenia. Tlum wokol wozu rozplynal sie. Zostal tylko Andrzej i biolog okularnik, ktory twardo postanowil dowiedziec sie, kto ma gody na blotach.

Brodacz, rozkladajac i pakujac cekaem, poblazliwie wyjasnial, ze gody, bracie, na bagnach maja czerwonki, a czerwonki to, bracie, takie niby krokodyle. Krokodyle widzial? No, te sa takie same, tyle ze maja siersc. Taka czerwona, twarda. I kiedy maja ruje to, bracie, trzeba sie trzymac z daleka. Po pierwsze, silne sa jak byki, a po drugie, jak „to” robia, to na nic nie zwracaja uwagi — dom nie dom, szopa nie szopa, wszystko idzie w drobny mak…

Inteligentowi plonely oczy, sluchal chciwie, co chwila poprawiajac okulary sztywnymi palcami. Fritz krzyknal do nich z ciezarowki: „Jedziecie czy nie? Andrzej!” Inteligent spojrzal na ciezarowke, potem na zegarek, jeknal, zaczal mamrotac podziekowania i przeprosiny, wreszcie chwycil brodacza za reke, potrzasnal nia z calych sil i pobiegl. Andrzej zostal.

Sam nie wiedzial dlaczego. Dostal jakby ataku nostalgii. Nie, zeby zatesknil za rosyjska mowa — przeciez wszyscy dookola mowili po rosyjsku; i nie, zeby brodacz wydawal mu sie uosobieniem ojczyzny. Bron Boze. Ale bylo w nim cos takiego, za czym Andrzej od dawna tesknil, cos takiego, czego Andrzej nie mogl sie spodziewac ani po surowym, zjadliwym Donaldzie, ani po wesolym, serdecznym, ale mimo to obcym Kensim, ani po Wanie, zawsze dobrym, zawsze zyczliwym, ale za bardzo zahukanym. Ani, tym bardziej, po Fritzu, chlopie w sumie niezlym, ale, bylo nie bylo, wczorajszym smiertelnym wrogu…. Andrzej nawet nie podejrzewal, ze az tak bardzo stesknil sie za tym zagadkowym „czyms”.

Brodacz popatrzyl na niego katem oka i zapytal:

— Rodak, co?

— Z Leningradu — powiedzial Andrzej, czujac dziwne skrepowanie. Zeby je zatrzec, wyjal papierosy i poczestowal brodacza.

— Aha… — zamruczal ten, wyciagajac papierosa z paczki. — Znaczy sie, rodacy. A ja, bracie, z Wologdy.

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×