Czerepowiec —[2] slyszal? Ochcy-mochcy Czerepowcy…
— Jasne! — Andrzej strasznie sie ucieszyl. — Tam teraz kombinat metalurgiczny postawili, wielgachna fabryka!
— No? — powiedzial dosc obojetnie brodacz. — Znaczy sie, tez ich wzieli w obroty… No i dobrze. A ty co tu robisz? Jak cie zwa?
Andrzej przedstawil sie.
— A ja, widzisz, na roli gospodaruje. Znaczy sie farmer. Jurij Konstantypowicz Dawydow. Napijesz sie?
Andrzej zawahal sie.
— Wczesnie….
— Moze i wczesnie — zgodzil sie Jurij Konstantynowicz. — A ja jeszcze musze na rynek. Rozumiesz, przyjechalem wczoraj wieczorem i od razu do pracowni, juz dawno mi tam cekaem obiecali. No, tak i siak, wyprobowalismy maszynke, wyladowalem im, znaczy, szynke, cwiartke samogonu, patrze, a tu slonce wylaczyli… — opowiadajac, Dawydow konczyl ladowac woz; teraz rozplatal lejce, siadl bokiem i ruszyl. Andrzej szedl obok.
— Tak — ciagnal Jurij Konstantynowicz. — Wylaczyli, znaczy, slonce. A tamten do mnie mowi: „Chodzmy, ja tu znam takie jedno miejsce”. Pojechalismy tam, wypilismy, przegryzlismy. Wiesz, jak w miescie z wodka, a ja mam samogon. Oni, widzisz, muzyke stawiali, a ja wypitke. No i kobity, oczywiscie… — Dawydow na samo wspomnienie zaruszal broda, po czym sciszyl glos i mowil dalej: — U nas, bracie, na bagnach z kobitami bardzo cienko. Jest, rozumiesz, jedna wdowa, no to chodzimy do niej… maz jej w zeszlym roku utonal… No i wiesz, jak to wychodzi; lazic lazisz, podziac sie nie ma gdzie, a potem to jej mlockarnie zreperuj, to przy zbiorach pomoz, to kultywator… A, zaraza! — pociagnal batem po pawianie, ktory lazl za wozem. — Zycie tam u nas, bracie, jak w czasie wojny. Bez broni nie da rady. A ten bialas to kto? Niemiec?
— Niemiec — wyjasnil Andrzej. — Byly podoficer, pod Konigsbergiem trafil do niewoli, a z niewoli — tutaj…
— No, cos mi sie tak zdawalo, morda jakas taka nieprzyjemna — powiedzial Dawydow. — Do samej Moskwy mnie gnali, swinie, do szpitala mnie zagnali, pol tylka stracilem. Aleja potem tez im dalem. Czolgista jestem. Ostatnio to juz pod Praga sie palilem… — znowu zaruszal broda. — No i powiedz, jakie to zycie! Gdziezesmy sie spotkali!
— Nie, nie, to jest calkiem niezly chlop — sprzeciwil sie Andrzej. — I smialy. Lubi sie szarogesic, ale robotnik z niego dobry, energiczny. Dla Eksperymentu calkiem pozyteczny czlowiek. Organizator.
Dawydow jakis czas milczal, cmokajac na konie.
— Przyjezdzal do nas taki jeden w zeszlym tygodniu — odezwal sie w koncu. — No to zebralismy sie u Kowalskiego, tez farmer, Polak, dziesiec kilometrow ode mnie mieszka, dom ma ladny, duzy. Taak… Zebralismy sie, znaczy. No, a ten jak nie zacznie nam gadac, czy my wlasciwie rozumiemy zadania Eksperymentu. A on sam z merostwa, z dzialu rolnictwa. No i widzimy, ze idzie ku temu, ze jezeli, powiedzmy, prawidlowo rozumiemy Eksperyment, to dobrze by bylo podniesc nam podatek… A zone masz? — zainteresowal sie nagle.
— Nie — powiedzial Andrzej.
— Pytani dlatego, ze gdzies bym przenocowal. Mam tu jeszcze jutro cos do zalatwienia.
— Nie ma sprawy! — zawolal Andrzej. — O czym tu gadac? Niech pan przyjezdza, nocuje, miejsca starczy, a mnie bedzie milo…
— No to i mnie bedzie milo. — Dawydow usmiechnal sie. — Bylo nie bylo, rodacy.
— Niech pan zapisze adres. Ma pan na czym?
— Mow. Zapamietam.
— Adres nietrudny: ulica Glowna, dom sto piaty, mieszkania szesnascie. Od podworza. Jak by mnie przypadkiem nie bylo, to niech pan zajrzy do dozorcy, to taki Chinczyk, Wan, zostawie panu u niego klucz.
Dawydow bardzo mu sie spodobal, chociaz poglady mieli troche inne.
— Z ktorego rocznika jestes? — zapytal Dawydow.
— Z dwudziestego osmego.
— A tutaj od kiedy?
— Od piecdziesiatego pierwszego. Dopiero od czterech miesiecy.
— Aha. A ja przyjechalem tutaj w czterdziestym siodmym… Powiedz no mi, Andriucha, jak tam u nas na wsi — lepiej?
— Pewnie, ze tak! — odpowiedzial Andrzej. — Wszystko odbudowali, ceny co roku spadaja. Osobiscie nie bylem po wojnie na wsi, ale jesli wierzyc kinu i ksiazkom, to teraz na wsi dostatnio zyja…
— Mmm… Kino — powiedzial z powatpiewaniem Dawydow. — Kino to, widzisz, taka sztuka…
— Alez nie, dlaczego… Wmiescie, w sklepach, wszystko jest. Kartki juz dawno zniesione. A skad to wszystko? Ze wsi…
— Ze ze wsi, to prawda. A ja, rozumiesz, wracam z frontu — zony nie ma, umarla. Syn przepadl bez wiesci. We wsi pustka. Dobra, mysle, jakos to bedzie. Kto wojne wygral? My! Znaczy, teraz nasza kolej. Proponuja mi, zebym zostal przewodniczacym. Zgodzilem sie. We wsi same baby, nawet nie trzeba sie bylo zenic. Czterdziesty szosty jakos przezylem, no, mysle, teraz bedzie lzej… — nagle zamilkl i dlugo sie nie odzywal, jakby zapomnial o Andrzeju. — Szczescie dla calej ludzkosci! — wykrzyknal nieoczekiwanie. — A ty jak, wierzysz w to?
— Oczywiscie.
— Ja tez uwierzylem. Nie, mysla, ze wsia to cos nie tak. Jakis blad. Przed wojna — za piers, po wojnie — za gardlo. Nie, mysle, w ten sposob to nas zadusza… I zycie, rozumiesz, nieprzeniknione, jak generalskie epolety. Juz i pic zaczalem, a tu — Eksperyment. — Westchnal ciezko. — Znaczy, myslisz, ze im wyjdzie z tym Eksperymentem?
— Dlaczego im? Nam!
— Niech bedzie, ze nam. Wyjdzie czy nie?
— Powinno wyjsc — powiedzial twardo Andrzej. — Wszystko zalezy tylko od nas.
— To, co od nas zalezy, to robimy. Tam robilismy, tu robimy… Pewnie, ze tak w ogole, to grzech narzekac. Zycie ciezkie, ale bez porownania… Najwazniejsze — ze to ty, ty, rozumiesz? A jak przyjedzie jakis, upuscisz go do wygodki i dobra nasza!… Partyjny? — zapytal nagle.
— Komsomolce. Cos pan, Juriju Konstantynowiczu, czarno to wszystko widzi. Eksperyment to Eksperyment. Trudno, bledow jest sporo, ale pewnie inaczej nie mozna. Kazdy na swoim posterunku, kazdy tyle, ile moze.
— A ty na jakim jestes posterunku?
— Smieciarz — dumnie odpowiedzial Andrzej.
— Wazny posterunek. A jaka masz specjalizacje?
— Specjalizacje mam bardzo specjalna. Astronom.
Powiedzial to niesmialo i popatrzyl na Dawydowa spode lba, spodziewajac sie zartow. Ale Dawydowa strasznie to zainteresowalo.
— Naprawde jestes astronomem? Sluchaj no, bracie, to ty powinienes wiedziec, dokad nas zanioslo. Planeta to czy moze gwiazda? U nas, na bagnach znaczy, co wieczor sie o to kloca, bija sie nawet, slowo! Nachleja sie bimbru i dawaj, co tam komu do lba przyjdzie… Sa tacy, co sadza, ze siedzimy jak w akwarium — ale tutaj, na Ziemi. Wielkie takie akwarium, tylko zamiast ryb — ludzie. Jak Boga kocham! A ty jak sadzisz, z naukowego punktu widzenia?
Andrzej podrapal sie po karku i rozesmial. U niego w mieszkaniu z tego samego powodu tez niemal dochodzilo do bojek — i to bez zadnego bimbru. A co do akwarium, to tak samo, uzywajac tych samych slow, smiejac sie i parskajac, rozwodzil sie Izia Katzman.
— Jak by ci to, widzisz… — zaczal. — To nie takie proste. Niepojete. A z naukowego punktu widzenia tylko jedno ci powiem: niemozliwe, zeby to byla inna planeta, a tym bardziej gwiazda. Wedlug mnie, wszystko tutaj jest sztuczne i nie ma zadnego zwiazku z astronomia.
Dawydow pokiwal glowa.
— Akwarium — powiedzial z przekonaniem. — I slonce takie jak zarowka, i zolta sciana az do nieba… Sluchaj no, a ta uliczka to do rynku dojade?
— Dojedziesz — powiedzial Andrzej. — Adresu nie zapomniales?
— Nie zapomnialem. Wieczorem bede…
Dawydow pogonil konie batem, gwizdnal i woz, lomoczac, skryl sie w uliczce. Andrzej poszedl w strone