domu. A to ci chlop, pomyslal wzruszony. Zolnierz! Eksperymentu nie przyjmuje, od klopotow ucieka, ale przeciez nie ja go bede sadzic. Ranny, gospodarstwo zniszczone, mogl chlop nie wytrzymac?… A i tutaj tez mu pewnie za slodko nie jest. A przeciez nie on jeden taki, pelno ich tutaj…
Na Glownej szarogesily sie pawiany. Czy Andrzej juz sie do nich przyzwyczail, czy moze to one jakos sie zmienily, dosc, ze teraz nie wydawaly mu sie tak bezczelne, ani tym bardziej straszne, jak kilka godzin temu. Spokojnie sadowily sie w plamach slonca, trajkotaly, iskaly sie, a gdy przechodzili kolo nich ludzie, wyciagaly kosmate lapy z czarnymi dlonmi i proszaco mrugaly lzawiacymi oczami. Wygladalo to tak, jakby w miescie nagle pojawila sie ogromna masa zebrakow.
Przed brama swojego domu Andrzej zobaczyl Wana. Ten siedzial na slupku, smutny i zgarbiony, opuszczajac zmeczone rece miedzy kolana.
— Straciliscie kubly? — zapytal nie podnoszac glowy. — Popatrz, co sie wyrabia…
Andrzej zajrzal do bramy i przerazil sie. Nawalili smieci prawie pod sama zarowke. Tylko do drzwi strozowki prowadzila waziutka sciezka.
— Rany boskie! — wykrzyknal Andrzej i zaczal sie krzatac. — Ja zaraz… czekaj no… zaraz polece… — Nerwowo probowal sobie przypomniec, jakimi ulicami pedzili wczoraj w nocy i w ktorym miejscu uciekinierzy wyrzucili kubly.
— Nie trzeba — powiedzial przygnebiony Wan. — Juz tu byla komisja. Spisali numery kublow i obiecali, ze wieczorem przywioza. Wieczorem to pewnie nie przywioza, ale moze chociaz rano, co?
— Zrozum, Wan, tam bylo takie pieklo, wstyd powiedziec…
— Wiem. Donald juz mi opowiadal, jak to wygladalo.
— Donald w domu? — ozywil sie Andrzej.
— Tak Mowil, zebym nikogo do niego nie wpuszczal. Powiedzial, ze bola go zeby. Dalem mu butelke wodki i poszedl do siebie.
— Ach, no tak… — Andrzej znowu spojrzal na sterty smieci.
I nagle, z calych sil, potwornie, histerycznie zapragnal sie umyc, zrzucic smierdzacy kombinezon, zapomniec, ze jutro znowu trzeba bedzie przerzucac lopata cale to dobro… Wszystko dookola zrobilo sie lepkie i cuchnace; Andrzej, nic wiecej nie mowiac, rzucil sie przez podworko na schody, na gore. Przeskakujac po trzy stopnie i drzac z niecierpliwosci, dopadl swojego mieszkania, spod gumowej wycieraczki wyciagnal klucz i otworzyl na osciez drzwi. Pachnacy woda kolonska chlod przyjal go w swoje objecia.
ROZDZIAL 3
Najpierw sie rozebral. Do naga. Kombinezon i bielizne zwinal w klebek, wrzucil wszystko do kosza na brudy. Brud do brudu. Potem, stojac nago na srodku kuchni, rozejrzal sie. Przeszedl go, dreszcz obrzydzenia. W kuchni poniewieralo sie pelno brudnych naczyn. W katach pietrzyly sie talerze pokryte blekitnawym kozuszkiem plesni, milosiernie ukrywajacej jakies czarne resztki. Stol byl zastawiony metnymi, wysmarowanymi kieliszkami, szklankami i puszkami po konserwowanych owocach. Zlew zawalaly filizanki i spodeczki. A na taboretach spokojnie smierdzialy pociemniale rondle, tluste patelnie, durszlaki i garnki. Podszedl do zlewu i odkrecil wode. Co za szczescie! Byla goraca! Wzial sie za robote.
Po umyciu wszystkich naczyn zlapal za szczotke. Pracowal gorliwie i z entuzjazmem, jakby zmywal brud z wlasnego ciala. Ale nie wystarczylo mu zapalu na wszystkie piec pokoi. Ograniczyl sie do kuchni, stolowego i sypialni. Do pozostalych pomieszczen zajrzal tylko z niedowierzaniem — przez caly czas nie mogl sie do nich przyzwyczaic i zrozumiec, po co jednemu czlowiekowi tyle pokoi, w dodatku tak skandalicznie wielkich i zatechlych. Starannie pozamykal za soba drzwi, potem pozastawial je jeszcze krzeslami.
Teraz wypadaloby skoczyc do sklepu i kupic cos na wieczor. Przyjdzie Dawydow, a pewnie ze starej paczki tez sie ktos przyczlapie… Ale zdecydowal, ze najpierw sie umyje. Woda byla juz prawie zimna, ale i tak poczul sie wspaniale. Potem rozlozyl na lozku przescieradla. Widzac czysta posciel, sztywne od krochmalu powloczki, czujac zapach ich swiezosci, nagle strasznie zapragnal polozyc sie na tej dawno zapomnianej czystosci. Rzucil sie z taka sila, ze zajeczaly sprezyny i zatrzeszczalo stare polerowane drewno.
Co to byla za rozkosz! Chlodno, pachnaco, skrzypiace, z prawej strony w zasiegu reki znalazla sie paczka papierosow i zapalki, a z lewej — polka z wybranymi kryminalami. Troche go martwilo, ze gdzies blisko nie ma rowniez popielniczki, a z polki zapomnial zetrzec kurz — ale to drobiazgi. Wybral „Dziesieciu Murzynkow” Agaty Christe, zapalil papierosa i zabral sie do czytania.
Gdy sie obudzil, bylo jeszcze widno. Zaczal nasluchiwac. W mieszkaniu i w calym domu panowala cisza, tylko woda, obficie cieknac z zepsutych kranow, tworzyla dziwna game dzwiekow. Dookola bylo czysto — i to tez bylo dziwne, a jednoczesnie bardzo przyjemne. Potem ktos zastukal do drzwi. Wyobrazil sobie Dawydowa, poteznego, opalonego, pachnacego sianem i swiezym zacierem, stojacego na klatce z butelka samogonu pod pacha. Znowu ktos zapukal i Andrzej obudzil sie juz zupelnie.
— Ide! — wrzasnal, wyskoczyl z lozka i zaczal biegac po sypialni w poszukiwaniu slipek. Wpadly mu w rece zapomniane przez poprzednich gospodarzy pasiaste spodnie od pizamy. Pospiesznie je wciagnal. Gumka byla za luzna i trzeba bylo przytrzymywac z boku.
Wbrew oczekiwaniom, za drzwiami nie bylo slychac dobrodusznych przeklenstw, nie rzaly konie i nie bulgotal plyn. Usmiechajac sie, Andrzej odsunal zasuwe, otworzyl drzwi, steknal i cofnal sie o krok, lapiac za przekleta gumke rowniez druga reka. Przed nim stala Selma Nagel, nowa spod osiemnastki.
— Nie ma pan przypadkiem papierosa? — zapytala bez zadnych wstepow.
— Tak… prosze… niech pani wejdzie… — wymamrotal Andrzej, cofajac sie.
Weszla i minela go, oblewajac zapachem jakichs nieslychanych kosmetykow. Przeszla do stolowego. Andrzej zatrzasnal drzwi i z rozpaczliwym krzykiem: „Jedna chwileczke, prosze poczekac, ja zaraz!” rzucil sie do sypialni. O rany, powtarzal, o rany, jak ja tak moglem… Zreszta, tak naprawde to sie nie wstydzil, nawet byl zadowolony, ze zastala go takiego czystego, umytego, barczystego, z gladka skora i pieknie rozwinietymi bicepsami i tricepsami — az mu bylo zal sie ubierac. Ale jak trzeba, to trzeba. Zajrzal do walizki, pogrzebal w niej, wyciagnal spodnie od dresu i szara, sprana kurtke sportowa ze splecionymi literami LU na plecach i piersi. Tak ubrany stanal przed ladniutka Selma Nagel: piers do przodu, ramiona wyprostowane, krok smialy, w wyciagnietej rece paczka papierosow.
Selma Nagel obojetnie wziela papierosa, trzasnela zapalniczka i zapalila. Na Andrzeja nawet nie popatrzyla i w ogole wygladala tak, jakby wszystko na swiecie jej zwisalo. W swietle dziennym nie wydawala sie juz taka ladna. Rysy twarzy miala niezbyt regularne i grube, nos krotki i zadarty, kosci policzkowe za szerokie, a duze usta za mocno umalowane. Ale jej nogi, zupelnie obnazone, byly ponad wszelkie mozliwe pochwaly. Reszty niestety nie dalo sie ocenic — diabli wiedza, kto ja nauczyl nosic takie workowate ubrania. Sweter, w dodatku z takim kolnierzem! Jak u nurka.
Siedziala w glebokim fotelu, zakladajac jedna piekna noge na druga, i rozgladala sie obojetnie, trzymajac papierosa po zolniersku, zarem do wnetrza dloni. Andrzej z niedbala elegancja przysiadl na brzegu krzesla i tez zapalil.
— Nazywam sie Andrzej — powiedzial.
Spojrzala na niego obojetnym wzrokiem. Oczy tez nie byly takie, jakimi wydawaly sie tamtej nocy. Duze, ale nie czarne, tylko bladoniebieskie, prawie przezroczyste.
— Andrzej — powtorzyla. — Polak?
— Nie, Rosjanin. A pani nazywa sie Selma Nagel i jest pani ze Szwecji.
Kiwnela glowa.
— Ze Szwecji. To pana wtedy tlukli na posterunku?
Andrzej speszyl sie.
— Na jakim posterunku? Nikt mnie nie tlukl.
— Sluchaj, Andrzej — powiedziala. — Dlaczego moja maszynka tu nie dziala? — postawila na kolanie male lakierowane pudeleczko, troche wieksze od paczki zapalek. — Na wszystkich czestotliwosciach trzaski i wycie, zadnej muzyki.