— Powiedzial, powiedzial… — wycedzil przez zeby Andrzej. Kopnal pierwszy z brzegu opasly tom, odwrocil sie i zbiegl po schodach. A jednak. Jednak oszukal. Skosnooki oszust. Dalekowschodni Zyd… Wlasciwie nie wiedzial sam, na czym polegalo to oszustwo dalekowschodniego Zyda, ale calym soba czul — oszukal!
Szli teraz blisko scian — Andrzej po prawej stronie ulicy, Niemowa, ktory tez juz zrozumial, ze sprawa nie wyglada dobrze, po lewej. Izia chcial isc srodkiem, ale Andrzej tak na niego naskoczyl, ze archiwariusz blyskawicznie cofnal sie i teraz szedl za nim krok w krok, sapiac z oburzeniem i pogardliwie prychajac. Widocznosc byla kiepska, na jakies piecdziesiat metrow, dalej ulica wygladala jak zanurzona w akwarium — wszystko drzalo, migotalo, blyszczalo. Nawet cos w rodzaju wodorostow kolysalo sie nad jezdnia.
Gdy podeszli do kina, Niemowa nagle przystanal. Obserwujacy go katem oka Andrzej rowniez sie zatrzymal. Niemowa stal nieruchomo, jakby czemus sie przysluchujac. W opuszczonej rece trzymal topor.
— Jedzie spalenizna… — powiedzial cicho Izia.
Andrzej od razu poczul zapach spalenizny. Aha, pomyslal, zaciskajac zeby.
Niemowa podniosl reke z siekiera, machnal w strone ulicy i poszedl dalej. Przeszli jeszcze ze dwiescie metrow, zachowujac maksymalna ostroznosc. Coraz mocniej pachnialo spalenizna. Won goracego metalu, plonacych szmat, oleju solarowego i jeszcze jakis slodkawy, niemal apetyczny zapach. Co sie tam stalo? — zastanawial sie Andrzej, zaciskajac zeby do chrzestu w skroniach. Co on tam narobil? — myslal ze smutkiem. Co sie tam pali? Bo ze sie pali, nie mial watpliwosci… Wtedy zobaczyl Paka.
Od razu pomyslal, ze to on — trup mial na sobie znajoma kurtke z wyblaklej blekitnej serzy. Nikt inny w obozie nie mial takiej kurtki. Koreanczyk lezal na rogu, z rozrzuconymi nogami, z glowa na automacie samorobce. Krotka lufa automatu byla wycelowana w strone obozu. Pak wygladal dziwnie grubo, jak napompowany. Dlonie mial czarnosine i blyszczace.
Andrzej nie zdazyl jeszcze do konca zrozumiec, co wlasciwie widzi, gdy Izia z charkotem odepchnal go, depczac mu po nogach, rzucil sie na skrzyzowanie i padl na kolana obok trupa. Andrzej przelknal sline i popatrzyl na Niemowe. Niemowa energicznie kiwal glowa i wskazywal toporem cos przed nimi. Na samej granicy widocznosci Andrzej zobaczyl jeszcze jedno cialo. Ktos lezal na srodku ulicy, tez gruby i czarny. Poprzez drgajace powietrze mozna bylo teraz zobaczyc, jak nad dachami domow unosi sie znieksztalcony refrakcja slup szarego dymu.
Andrzej opuscil automat i szybko przecial skrzyzowanie. Izia juz wstal z kolan. Podchodzac do niego Andrzej zrozumial dlaczego — od trupa w blekitnej kurtce nieznosnie jechalo czyms slodkawym i mdlacym.
— Moj Boze… — powiedzial Izia, odwracajac do Andrzeja zlana potem, zmartwiala twarz. — Zabili go, dranie… Wszyscy razem nie sa warci jego jednego…
Andrzej przelotnie popatrzyl pod nogi, na straszna, rozdeta kukle z czarnym wrzodem zamiast karku. Slonce slabo odbijalo od rozsypanych obok miedzianych gilz. Andrzej ominal Izie. I juz sie nie chowajac, nie garbiac, przecial ulice i podszedl do drugiej rozdetej kukly, nad ktora kucal Niemowa.
Trup lezal na plecach. Twarz miala potwornie opuchnieta i czarna, ale Andrzej mimo to go rozpoznal: Ted Kaminski, specjalista od pomiarow, zastepca Kechady. Najstraszniejsze bylo to, ze mial na sobie tylko slipki i waciak, jaki nosili kierowcy. Najwidoczniej dostal serie w plecy i kule przeszly na wylot — na piersiach waciak byl caly w dziurach, z ktorych sterczaly kepki szarej watoliny. Piec metrow dalej lezal automat bez magazynka.
Niemowa polozyl Andrzejowi reke na ramieniu i pokazal cos przed soba. Tam, po prawej stronie ulicy, opieral sie o sciane jeszcze jeden skulony trup. Permiak. Najwidoczniej trafili go na srodku ulicy, na bruku byla jeszcze czarna zaschnieta plama, ale konajac do-czolgal sie do sciany, zostawiajac za soba gesty czarny slad, i tam umarl, wykrecajac glowe i z calych sil przyciskajac rece do rozerwanego kulami brzucha.
Zabijali sie w przystepie niepohamowanej wscieklosci, jak rozjuszone drapiezniki, jak rozzloszczone tarantule, jak oszalale z glodu szczury. Jak ludzie.
W poprzek nie brukowanej przecznicy, przy samym obozie, na zaschnietych ekskrementach lezal Tewosian. Gonil traktor, ktory skrecil w te przecznice i jechal w strone urwiska, ryjac spalona ziemie niecierpliwymi gasienicami. Tewosian gonil go od samego obozu, strzelal w biegu, z traktora strzelali do niego i tutaj, na skrzyzowaniu, gdzie tamtej nocy stal posag z zabia morda, trafili go. Lezal tu teraz, szczerzac zolte zeby, w swoim wysmarowanym pylem, nieczystosciami i krwia zolnierskim mundurze. Ale przed smiercia, a moze juz po smierci, on tez trafil: w polowie drogi do urwiska, wbijajac zgiete palce w pokruszona gasienicami ziemie, wzdety, ogromny jak gora, lezal sierzant Vogel. Dalej traktor jechal juz bez niego — do samego urwiska i jeszcze dalej, w dol, w przepasc.
W obozie leniwie dopalala sie przyczepa. Po poprzewracanych, podziurawionych kulami, czarnych od goraca beczkach jeszcze pelzaly dymiace jezyki pomaranczowych plomieni. W blade niebo powoli wzbijaly sie kleby tlustego dymu. Z czarnego zapieczonego stosu na przyczepie sterczaly czyjes spalone nogi. Czuc bylo ten sam slodkawy, apetyczny zapach, ale teraz od niego mdlilo.
Z okna pokoju kartografow zwisalo nagie cialo Ruliera — dlugie, owlosione rece prawie dosiegaly chodnika. Na chodniku lezal automat. Cala sciana wokol okna byla poobtlukiwana i poharatana kulami. Po przeciwleglej stronie ulicy lezeli na sobie trafieni jedna seria Wasilienko i Palotti. Obok nich nie bylo broni. Na wychudlej twarzy Wasilienki zastygl wyraz niewiarygodnego zdumienia i przerazenia. Drugiego geologa, drugiego kartografa i zastepce do spraw technicznych Ellizauera rozstrzelano. Lezeli teraz pod podziurawionymi drzwiami — Ellizauer w kalesonach, pozostali nago.
A w samym centrum tej cuchnacej hekatomby, dokladnie na srodku ulicy, na dlugim stole z aluminiowymi nozkami, przykryty brytyjska flaga, ze zlozonymi na piersiach rekami lezal pulkownik Saint-James, w galowym mundurze, ze wszystkimi odznaczeniami na piersi, ciagle tak samo suchy, niewzruszony i nawet ironicznie usmiechniety. Obok, przywarty do nogi od stolu, opierajac siwa glowe o jezdnie, lezal Dagan — tez w mundurze galowym. W zacisnietej rece trzymal zlamana laske pulkownika.
To bylo wszystko. Szesciu zolnierzy — wsrod nich Chnojpek, inzynier Kechada, przybleda Wywloka — drugi traktor z druga przyczepa znikli. Pozostaly trupy, zwalony na kupe sprzet geologow i kilka automatow. I smrod. I tlusty dym. I duszacy swad spalonego miesa, dolatujacy z dogasajacej przyczepy. Andrzej wtargnal do swojego pokoju, padl na fotel i z jekiem opuscil glowe na rece. To koniec. Zupelny koniec. I nie bylo juz ratunku od bolu, nie bylo ratunku od wstydu, nie bylo ratunku od smierci.
…Ja ich tu przyprowadzilem. Ja. Ja ich porzucilem samych, ja, tchorz, lajdak. Odpoczynku mi sie zachcialo. Od ich ryjow zachcialo mi sie odpoczac, smierdzielowi, mazgajowi, paniczykowi jednemu… Pulkowniku, pulkowniku! Dlaczego pan nie zyje?… Gdybym nie poszedl, zylby teraz. Gdyby on zyl, nikt by nawet nie smial pisnac. Zwierzeta… Hieny! Strzelac trzeba bylo, strzelac!…
Znowu przeciagle zajeczal i potarl mokry policzek o rekaw. W bibliotekach sie chlodzil… Do posagow przemawial… Debil, papla, wszystko przesral, wszystko stracil. A zdychaj teraz, bydlaku! Nikt po tobie nie zaplacze. Po jaka cholere, komu jestes potrzebny?… Ale przeciez to straszne, straszne… Gonili sie, strzelali, do lezacych, do martwych strzelali, pod sciana stawiali, kleli, bili… Do czego zescie doszli, chlopaki? Do czego was doprowadzilem?… I po co? Po co?!
Uderzyl zacisnietymi piesciami w blat, wyprostowal sie, otarl twarz dlonia. Slychac bylo, jak za oknem niezrozumiale, przenikliwie wykrzykuje cos Izia, a Niemowa uspokajajaco grucha jak golab. Nie chce zyc, pomyslal Andrzej. Nie chce. Do diabla z tym wszystkim.. Wstal od stolu, chcial pojsc do Izi, do ludzi, i nagle zobaczyl przed soba otwarty dziennik ekspedycji. Ze wstretem odepchnal go od siebie, ale w tym momencie zauwazyl, ze ostatnia strona zapisana jest nie jego reka. Usiadl z powrotem i zaczal czytac.
Kechada pisal:
„Dzien trzydziesty pierwszy. Wczoraj rano, trzydziestego dnia ekspedycji radca Woronin z archiwariuszem Katzmanem i emigrantem Pakiem wyruszyli na rozpoznanie. Mieli zamiar wrocic przed zmrokiem, lecz nie wrocili. Dzisiaj o godzinie czternastej trzydziesci zmarl na atak serca tymczasowo pelniacy obowiazki dowodcy ekspedycji pulkownik Saint-James. Poniewaz radca Woronin w dalszym ciagu nie wrocil z rozpoznania, przejmuje dowodzenie ekspedycja. Podpisano: zastepca kierownika ekspedycji ds. nauki D. Kechada. Trzydziesty pierwszy dzien ekspedycji, godzina pietnasta czterdziesci piec”.
Dalej byly zwykle brednie o zuzyciu wody i prowiantu, o temperaturze i wietrze, a takze rozkaz dotyczacy mianowania sierzanta Vogla na stanowisko zmarlego pulkownika, nagana dla Ellizauera za powolnosc i rozkaz dla niego — maksymalnie przyspieszyc remont drugiego traktora. Dalej Kechada pisal:
„Mam zamiar jutro dokonac uroczystego pogrzebu przedwczesnie zmarlego pulkownika Saint-Jamesa, a zaraz po ceremonii wyslac uzbrojony oddzial na poszukiwanie grupy zwiadowczej radcy Woronina. W przypadku nieodnalezienia zaginionej grupy, mam zamiar wydac rozkaz powrotu, gdyz dalszy pochod uwazam za jeszcze