Chcial mnie obrocic tak, zebysmy poszli z powrotem.

– Musze cos zalatwic na rondzie Ludgate. Ide dzis w twoja strone – wyjasnilem.

– Naprawde?

Skinal niezdecydowanie glowa i powleklismy sie dalej. Dziesiec krokow. Znow sie zatrzymal.

– Dam ci rade – powtorzyl.

13Patrzyl prosto przed siebie. Jestem pewien, ze nic nie widzial. Nie dostrzegal ulicznego ruchu. Zaprzataly go wylacznie krazace po glowie mysli.

Mialem dosc czekania na rade, ktora ani rusz nie chciala sie oblec w slowa. Znow mzylo. Wzialem go pod reke, zeby podprowadzic go jeszcze te kilkadziesiat krokow, jakie dzielilo nas od ozdobnych drzwi jego gazety. Zaparl sie i ani drgnal.

– Slynne ostatnie slowa – powiedzial.

– Czyje?

– Moje, a kogoz by innego. Slynne ostatnie slowa. Dam ci rade.

– A jakze – odparlem z westchnieniem. – Przemokniemy.

– Nie jestem pijany.

– Skadze znowu.

– W kazdej chwili moge napisac swoj artykul. Chocby zaraz.

– Tak, tak.

Wtem ruszyl chwiejnym krokiem i dobilismy do drzwi jego gazety. Juz tylko trzy stopnie dzielily go od bezpiecznej przystani.

Stal w progu kolyszac sie niepewnie. Po jego wyblaklych niebieskich oczach widac bylo, ze sili sie, zeby wytrzezwiec, ale nie mial na to szans.

– Jezeli ktos sie do ciebie zwroci, nie rob tego – powiedzial wreszcie.

– Czego nie mam robic?

Po jego bladej miesistej twarzy przemknal lek. Na nosie widac bylo otwarte pory, a szczeki porastal sztywny, czarny zarost milimetrowej dlugosci. Wepchnal reke do kieszeni marynarki i obawe na jego twarzy zastapil wyraz ulgi, kiedy wyciagnal dlon zacisnieta na piersiowce whisky.

– Przestraszylem sie, ze ja zostawilem – wymamrotal.

– No, to do zobaczenia, Bert.

– Nie zapomnij – powiedzial. – Tej rady.

– Dobrze – obiecalem zbierajac sie do odejscia.

Ty?

Mialem go dosyc. Co?

– Ty bys do tego nie dopuscil, wiem, ze nie… ale czasem to wlasnie ci silni dostaja najgorsze baty… na ringu, oczywiscie… nie wiedza, kiedy oberwali dosc…

Pochylil sie raptownie i chwycil mnie za poly plaszcza. Opary whisky wpelzly mi do nosa, a przez wilgotne powietrze docieral do mnie jego goracy oddech.

– Zawsze jestes bez grosza przez te swoja zone. Jan Lukasz mi powiedzial. Zawsze cholera bez pieniedzy. Wiec nie rob tego… nie zaprzedawaj swojej wyscigowej duszy…

– Postaram sie – odparlem znuzony, ale mnie nie sluchal.

– Najpierw cie kupuja, a potem szantazuja – powiedzial z rozpaczliwa moca, na jaka zdobywaja sie bardzo pijani.

– Kto?

– Nie wiem… Nie zaprzedawaj… nie zaprzedawaj swojej rubryki.

– Nie zaprzedam – odparlem, wzdychajac.

– Ja nie zartuje. – Przysunal twarz jeszcze blizej. – Nie zaprzedawaj swojej rubryki, pamietaj.

– Bert… A ty?

Zamknal sie w sobie. Odkleil sie ode mnie i znow zaczal sie kolysac. Mrugnal do mnie karykaturalnie, wykrzywiajac cala twarz.

– To moja rada – powiedzial, kiwajac glowa. Obrocil sie na miekkich nogach i zataczajac sie na boki, ruszyl przez hall do wind. W windzie odwrocil sie i stal przez chwile pod lampa, z piersiowka w zacisnietej kurczowo rece, powtarzajac w kolko: – To moja rada. To moja rada.

Drzwi windy zasunely sie ciezko, zaslaniajac go. Nie bardzo wiedzac, co o tym wszystkim sadzic, wzruszylem ramionami i zawrocilem do redakcji „Famy”. Po drodze wstapilem do zakladu uslugowego, zeby dowiedziec sie, czy mechanicy naprawili mi juz maszyne do pisania. Nie naprawili. Kazali zadzwonic w poniedzialek.

Kiedy wyszedlem od nich na ulice, jakas kobieta przerazliwie krzyczala.

Ludzie odwracali glowy. Ostry, rozdzierajacy krzyk przeszywal powietrze, zagluszajac wizg opon i jazgot samochodowych klaksonow. Tak jak wszyscy szukalem wzrokiem przyczyny.

Kilkadziesiat krokow ode mnie rosl szybko tlumek gapiow. Pomyslalem sobie, ze gdzie jak gdzie, ate tutaj w ciagu kilku sekund zbiegnie sie tabun etatowych reporterow prasowych. Jednak zawrocilem. Zawrocilem do drzwi frontowych gazety Berta i zrobilem jeszcze kilka krokow.

Na chodniku lezal Bert. Z cala pewnoscia nie zyl. Wokol niego na plytach chodnikowych lsnily rozprysniete odlamki piersiowki, a ostra won rozlanego alkoholu mieszala sie nieprzyjemnie z wszechobecnym smrodem spalin.

– Wypadl, wypadl! – wrzeszczala kobieta bliska histerii.

– Wypadl! Widzialam! Stamtad! Wypadl!

Mocno wstrzasniety Jan Lukasz powtorzyl kilka razy „cholera”, a Derry wytrzasnal na biurko cale pudelko spinaczy i z roztargnieniem chowal je po jednym z powrotem.

– Jestes pewien, ze nie zyl? – spytal.

– Mial pokoj na siodmym pietrze.

– Tak. – Derry potrzasnal glowa z niedowierzaniem.

– Biedaczysko.

Zwrot o sto osiemdziesiat stopni. Nie wypada zle mowic o zmarlych.

Wygladajac przez okno redakcji, Jan Lukasz spojrzal w glab ulicy. Cialo Berta dyskretnie uprzatnieto. Plyty zmyto woda. Niczego nieswiadomi przechodnie deptali skrawek chodnika, na ktorym skonal.

– Upil sie – rzekl Jan Lukasz. – Gorzej niz zwykle. Wraz z Derrym zabral sie chaotycznie do popoludniowych zajec. Naczelny zatwierdzil mi tekst, wiec nie mialem obowiazku zostawac tu dluzej, ale walesalem sie po redakcji jeszcze ze dwie godziny, nie mogac sie zmobilizowac do odejscia.

W redakcji Berta mowiono, ze wrocil z obiadu pijany w sztok i zwyczajnie wypadl przez okno. Dwie sekretarki widzialy go, jak pil whisky wprost z butelki, potem nagle zatoczyl sie na okno, ktore otwarlo sie na osciez, i runal przez nie. Dolna framuga znajdowala sie na wysokosci bioder. To zadna przeszkoda dla kogos tak pijanego jak Bert.

Przypomnialo mi sie jakim desperackim tonem udzielil mi swojej rady.

I to mi dalo do myslenia.

ROZDZIAL DRUGI

Dziewczyna, ktora otworzyla mi elzbietanskie drzwi domu maklera gieldowego w Virginia Water, robila duze wrazenie. Po pierwsze, figura. Po drugie, elegancja. Po trzecie, cera. Miala skore koloru grzanki z miodem, duze piwne oczy i polyskliwe, sprezyste wlosy, ktore splywaly jej do ramion ciemna fala. Lekko splaszczony nos i takiez wargi uwydatnialy krajobraz jej urody, na ktory zlozyly sie geny rasy czarnej i bialej, by wspolnie stworzyc wspaniale dzielo.

– Dzien dobry – powiedzialem. – Nazywam sie James Tyrone. Dzwonilem…

– Prosze wejsc – przerwala mi, kiwajac glowa. – Harry i Sara przyjda lada chwila.

– Czyzby grali jeszcze w golfa?

– Mm – zaprzeczyla i obracajac sie z lekkim usmiechem, zaprosila mnie gestem do srodka. – Mysle, ze koncza wlasnie lunch.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×