tych, ktorzy obserwowali ja z pokladu zblizajacego sie Rotora.
Czy moglo tak byc naprawde? Miala wtedy prawie cztery lata, a wiec nie bylo to wykluczone.
Obecnie na wspomnienie to — rzeczywiste czy nie — nakladaly sie inne mysli. Marlena po raz pierwszy zdala sobie sprawe z rozmiarow planety. Srednica Erytro wynosila ponad dwanascie tysiecy kilometrow! Czym bylo osiem w porownaniu z dwunastoma tysiacami! Nie pojmowala tego. Na ekranie wszystko wydawalo sie mniejsze i Marlena nie potrafila wyobrazic sobie siebie stojacej na Erytro, gdzie pole widzenia obejmowalo setki, jesli nie tysiace kilometrow. Bardzo chciala tam byc. Ogromnie.
Orinel nie interesowal sie Erytro, co odrobine ja rozczarowalo. Mowil, ze mysli nad innymi sprawami, na przyklad jak przygotowac sie do studiow. Mial siedemnascie lat i pol. Marlena dopiero co skonczyla pietnascie. To zadna roznica — myslala buntowniczo — poniewaz dziewczynki rozwijaja sie szybciej niz chlopcy. A przynajmniej powinny. Spojrzala na siebie i ze zwykla w takich razach konsternacja i rozczarowaniem doszla do wniosku, ze w dalszym ciagu wygladala jak dziecko, male i pyzate.
Ponownie spojrzala na Erytro, duza i piekna, pokryta delikatna czerwienia na oswietlonej stronie. Erytro byla wystarczajaco duza, by byc planeta; w rzeczywistosci — o czym Marlena wiedziala — byl to ksiezyc okrazajacy Megasa, ktory (bedac jeszcze wiekszy niz Erytro) byl prawdziwa planeta. Mimo to wszyscy mowili o Erytro „planeta” Megas, Erytro, a takze Rotor, okrazaly gwiazde, Nemezis.
— Marlena!
Uslyszala za soba glos i wiedziala, ze byl to Orinel. Ostatnio stala sie bardzo malomowna w jego obecnosci z powodu, ktory ja zawstydzal. Uwielbiala sposob, w jaki wymawial jej imie. Robil to wyjatkowo poprawnie: trzy sylaby Mar-len-na, i trylujace „r”. Na sama mysl o tym wzbieralo w niej cieplo.
Odwrocila sie i wymamrotala „Czesc', usilujac nie zarumienic sie.
Usmiechnal sie do niej.
— Ciagle patrzysz na Erytro, prawda? — Nie odpowiedziala na to. Bylo to oczywiste. Wszyscy wiedzieli, co czuje do Erytro.
— Skad sie tu wziales? (Powiedz mi, ze mnie szukales — pomyslala.)
— Przyslala mnie twoja matka — powiedzial. (No tak.)
— Po co?
— Powiedziala, ze jestes w zlym humorze i ze za kazdym razem, kiedy rozczulasz sie nad soba, przychodzisz tutaj, i ze mam cie stad zabrac, poniewaz, jak powiedziala, bedziesz jeszcze bardziej zrzedliwa, jesli tu zostaniesz. Co ci jest?
— Nic. A jesli cos, to mam ku temu powody.
— Jakie powody? Przestan sie wyglupiac, nie jestes juz dzieckiem. Chyba umiesz powiedziec, o co ci chodzi.
Marlena uniosla brwi.
— Tak, umiem. A jesli chodzi o powody, to chcialabym wybrac sie w podroz.
Orinel rozesmial sie.
— Przeciez podrozowalas. Przebylas wiecej niz dwa lata swietlne. Nikt w calej historii Ukladu Slonecznego nie przebyl wiecej niz ulamek tej trasy. Oprocz nas. Nie powinnas narzekac. Jestes Marlena Insygna Fisher. Galaktyczna podrozniczka.
Marlena wstrzymala chichot. Insygna to bylo panienskie nazwisko jej matki i za kazdym razem gdy Orinel wypowiadal je w calosci, prawa reka oddawal wojskowy salut i robil przy tym mine. Prawde mowiac od dawna przestal blaznowac.
Byc moze dlatego, ze zblizal sie do doroslosci i cwiczyl godna postawe.
— Nie pamietam tej podrozy — powiedziala. — Wiesz przeciez, ze nie moge jej pamietac, a to znaczy, ze nie ma ona dla mnie zadnej wartosci. Jestesmy tutaj, dwa lata swietlne od Ukladu Slonecznego i nigdy nie wrocimy.
— Skad wiesz?
— Nie wyglupiaj sie, czy slyszales, zeby ktokolwiek wspominal o powrocie?
— No coz… Nawet, jesli nie wrocimy, kogo to obchodzi? Ziemia jest strasznie zatloczona, caly Uklad Sloneczny jest pelen ludzi i przez to coraz bardziej zuzyty. Tutaj jest lepiej, jestesmy wladcami wlasnego poznania.
— Nieprawda. Poznajemy Erytro, ale nie jestesmy jej wladcami.
— A wlasnie, ze tak. Mamy wspaniala Kopule pracujaca nad Erytro. Wiesz przeciez…
— Ale nie dla nas. Dla jakichs naukowcow. Mowie o nas. Nam nie pozwala sie leciec tam.
— Wszystko wymaga czasu — powiedzial wesolo Orinel.
— No tak. I polece na Erytro, kiedy dorosne albo bede zblizala sie do smierci.
— Nie bedzie tak zle. W kazdym razie chodzmy stad. Musisz pokazac sie swiatu i uszczesliwic matke. Musze juz isc, mam mase roboty. Doloret…
Marlena poczula nagly szum w uszach i nie doslyszala reszty wypowiedzi. Wystarczylo jej jednak to imie… Marlena nienawidzila Doloret, ktora byla wysoka i prozna.
A zreszta nie ma sie czym przejmowac. I tak nie powie Orinelowi, zeby przestal interesowac sie ta dziewczyna. Patrzac na niego dokladnie wiedziala, co czuje. Przyslano go tu po nia i biedny Orinel marnowal swoj czas. Tak wlasnie myslal i bardzo spieszylo mu sie do tej, tej Doloret. (Wolalaby tego nie wiedziec. Czasami zalowala, ze odczytuje ludzkie twarze.)
Nagle przyszlo jej do glowy, zeby go zranic, zeby powiedziec cos, co sprawi mu bol. Nie mogla klamac; chcialaby powiedziec mu prawde.
— Nigdy nie wrocimy do Ukladu Slonecznego i ja wiem dlaczego.
— Tak? Dlaczego?
Martena zawahala sie i w rezultacie nie powiedziala nic.
— Tajemnica? — dodal Orinel.
Zlapal ja. Nie powinna byla tego mowic.
— Nie powiem ci — wymamrotala. — Nie wolno mi tego wiedziec. Ale przeciez chciala powiedziec mu o tym.
Chciala, zeby wszyscy cierpieli.
— No, powiedz wreszcie. Jestesmy przyjaciolmi, czyz nie tak?
— Doprawdy? — zapytala. — W porzadku, sluchaj: nigdy nie wrocimy, bo Ziemia zostanie zniszczona.
Nie zareagowal tak, jak oczekiwala. Wybuchnal glosnym chichotem. Smial sie przez jakis czas, a Martena wpatrywala sie w niego pytajaco.
— Gdzie to uslyszalas? — powiedzial po chwili. — Ogladalas horrory?
— Nie!
— Po co wiec mowisz takie bzdury?
— Poniewaz wiem. Wiem i moge o tym mowic. Odgaduje prawde z tego, o czym rozmawiaja ludzie, a raczej z tego, o czym nie rozmawiaja. Widze, co robia wtedy, gdy mysla, ze nikt nie widzi. Umiem takze zadawac prawidlowe pytania komputerowi.
— Na przyklad jakie?
— Nie powiem ci.
— A moze raczej wyobrazasz cos sobie, tak troszeczke, ociupinke? — powiedzial Orinel pokazujac palcami o jaka czesc ilosci mu chodzi.
— Nie! Ziemia nie zostanie zniszczona od razu, moze nawet nie za tysiace lat, ale na pewno ulegnie zagladzie — kiwnela glowa na potwierdzenie wlasnych slow. — Nic nie jest w stanie temu zapobiec.
Odwrocila sie i odeszla. Byla zla na Orinela za podawanie w watpliwosc jej prawdomownosci. Nie, on nie watpil, bylo to cos znacznie gorszego. Myslal, ze oszalala. Tak wyglada prawda. Powiedziala za duzo i nic przez to nie zyskala. Wszystko obracalo sie przeciwko niej.
Orinel spogladal na nia. Smiech zamarl na jego chlopieco przystojnej twarzy. Niepewnosc zmarszczyla mu skore pomiedzy brwiami.
Eugenia Insygna dobiegla wieku sredniego podczas podrozy na Nemezis i dlugiego pobytu na Rotorze. Przez te wszystkie lata czesto mowila sobie: „To dla zycia, dla zycia naszych dzieci w nieodgadnionej przyszlosci”. Ciazyla jej ta swiadomosc. Dlaczego? Wiedziala przeciez o nieuniknionych konsekwencjach opuszczenia Ukladu Slonecznego. Wszyscy na Rotorze — sami ochotnicy — mieli te swiadomosc. Ci, ktorzy wystraszyli sie wiecznej