swiatowiec, rozbawiony bywalec zrzucil maske. Stal spokojny, pogodny, patrzac smialo w oczy najzuchwalszemu przedsiewzieciu, jakie kiedykolwiek powstalo w mysli czlowieka.
Nie bagatelizowal go i nie wyolbrzymial, lecz wazyl na szali wszystkie sprzyjajace okolicznosci, jako tez i pietrzace sie przeszkody.
– Wszystko gotowe, zdaje mi sie – rzekl sir Percy po krotkiej przerwie. – Oddalono Simonow, dowiedzialem sie o tym dzisiaj. Opuszczaja Temple w przyszla niedziele, dziewietnastego. Ten wlasnie dzien pomoze nam w nowym przedsiewzieciu, ale nie moge robic pewnych planow – wszystko bedzie zalezalo od szczescia.
Przerwal. I znow przeszedl sie pare razy po pokoju, zatrzymujac sie przed wielka mapa Paryza i jego okolic.
Rece zalozyl w tyl, a oczy utkwil przed siebie, jakby widzial przez sciany i ciemnosci, poprzez mury poteznej budowli potomka stu krolow, zyjacego w ponizeniu i hanbie.
Twarz jego byla natchniona. Szlachetny, silnie zarysowany profil zdawal sie wykuty z kamienia, jakby posag bezgranicznego poswiecenia.
– Zdaje mi sie, ze najlepszy sposob bedzie nastepujacy… – zaczal po chwili milczenia, siadajac na krawedzi stolu i zwracajac sie do sluchaczy.
Swiatlo lampy, stojacej na stole, padalo na cztery plonace twarze, wpatrzone w niego, ale on sam byl w cieniu, jak potezna sylwetka wykrojona na tle kolorowej mapy sciennej.
– Pozostane tutaj do niedzieli – rzekl – i bede staral sie przedostac do Temple. Wybiore naturalnie chwile, gdy Simonowie beda sie wyprowadzali. Bog jeden wie – rzekl z wielka powaga – w jaki sposob mi sie to uda. Do tej pory jestem pod tym wzgledem rownie niepewny, jak i wy.
Umilkl i nagle powazna jego twarz rozjasnila sie usmiechem, a figlarne swiatlo zamigotalo w oczach.
– Tak – rzekl swobodnie – jedno tylko wiem, ze jego krolewska mosc krol Ludwik XVII wyjdzie z tej ciemnej nory w moim towarzystwie w przyszla niedziele, 19 stycznia roku Panskiego 1794. Wiem tez, ze owi zboje nie przychwyca mnie, dopoki nie zabezpiecze dziecka. I dlatego prosze cie, moj Armandzie, nie patrz na mnie tak ponuro, potrzeba nam bedzie twej pomocy w tym donioslym dziele.
– Czego zadasz ode mnie, Percy? – rzekl St. Just.
– Za chwile ci powiem, wpierw przedloze wam cala sytuacje. Dziecko wyjdzie z Temple w niedziele, ale nie wiem, o ktorej godzinie. Im pozniej, tym lepiej, gdyz nie wymkniemy sie za dnia poza bramy miasta. Pod tym wzgledem musimy sie miec na bacznosci; chlopiec jest o wiele bezpieczniejszy teraz, niz w razie powtornego uwiezienia. Ale w nocy pomiedzy dziewiata a dziesiata podejmuje sie przeprowadzic go przez brame „La Villette” i tu wlasnie potrzebuje waszej pomocy, Ffoulkes i Tony. Macie sie tam stawic z krytym wozkiem w przebraniu – w jakim, to wasza rzecz. Tu macie kilka przepustek. Mam ich caly zbior, gdyz chowam je starannie na wszelki wypadek.
Siegnal do przepastnej kieszeni i wyciagnal kilka zniszczonych, zatluszczonych kartek, ktorych komitet bezpieczenstwa publicznego wreczal obywatelom republiki i bez ktorych nikt nie mogl opuszczac miasta.
Przegladnal je uwaznie i oddal Ffoulkesowi.
– Wybierz sobie sam swoja identycznosc, moj drogi, i ty Tony takze. Badzcie mularzami, weglarzami, kominiarzami lub rolnikami, wszystko mi jedno, bylebyscie potrafili tka sie umalowac sadza lub weglem, by was nie poznano, i przyprowadzili mi na czas zadany wozek, nie wywolujac podejrzen.
Ffoulkes spojrzal na kartki i ze smiechem podal je lordowi Tony'emu. Dwaj wytworni dzentelmeni zaczeli przekomarzac sie, jaki stroj bedzie korzystniejszy: kominiarza czy weglarza.
– Mozna sie wiecej jeszcze uczernic, bedac kominiarzem – radzil Blakeney – i sadza jest mniej gryzaca dla oczu niz wegiel.
– Ale za to sadza tak trudno sie zmywa! – westchnal lord Tony – a wiem, ze z tydzien nie bedziemy mogli sie kapac!
– Naturalnie, ze nie! Ty sybaryto – zasmial sie Percy.
– Po tygodniu sadza wcale sie nie zmyje – jeknal sir Andrew, myslac o tym, co na to powie jego zona.
– Skoro jestescie takimi elegantami – odparl Blakeney, wzruszajac ramionami – zamienie jednego w lakiernika, drugiego zas w farbiarza; a wtedy pierwszy pozostanie jasnoczerwonym do konca zycia, gdyz lakier nigdy nie schodzi, a drugi bedzie musial moknac w terpentynie, poki farba nie zejdzie. W kazdym razie nie zazdroszcze wam zapachu.
Zasmial sie, jak psotny uczen, i przytknal do nosa wyperfumowana chusteczke.
Armand przypatrywal sie ze zdumieniem tej malej scenie. Przez rok bawil w Anglii, ale do tej pory nie mogl zrozumiec Anglikow. Bez watpienia byli oni osobliwymi istotami. Ci czterej ludzie przygotowywali wyprawe, nie majaca rownej w historii, narazali swe zycie dobrowolnie na pewna smierc, a mimo to zartowali i dowcipkowali, porywani pustym smiechem, jak gromada studentow, co byloby zgorszylo kazdego dobrze wychowanego Francuza. Pomyslal sobie, co powiedzialby na te rozmowe wytworny de Batz; jego pogarda dla „Szkarlatnego Kwiatu” i jego ligi spotegowalaby sie w trojnasob.
W koncu rozstrzygnieto spor o przebranie. Sir Andrew, Ffoulkes i lord Antony Dewhurst zgodzili sie na stroj brudnych i zasmolonych weglarzy. Wybrali dwie przepustki: jedna na imie Jana Lepetit, druga na imie Achillesa Grospierre'a.
– A jednak nie wygladasz wcale na Achillesa, Tony – zasmial sie Blakeney.
Przechodzac nagle od studenckich zartow do waznych zagadnien chwili obecnej, odezwal sie sir Andrew:
– Powiedz nam dokladnie, Blakeney, w ktorym miejscu mamy czekac z wozem w niedziele.
Blakeney powstal i skierowal sie ku mapie na scianie. Ffoulkes i Tony staneli tuz przy nim, podczas gdy jego piekna waska reka wedrowala po kolorowej powierzchni mapy.
Nareszcie palec jego zatrzymal sie.
– Tu znajduje sie brama La Villette. Za nia rozciaga sie waska uliczka, prowadzaca wprost do kanalu. Na koncu tej ulicy macie na mnie czekac z wozem, najlepiej niech to bedzie woz z weglem, ktory bedziecie wyladowywali. Mozecie cwiczyc muskuly w tej zbawiennej pracy i zdobyc w okolicy slawe dobrych osmolonych patriotow – dodal z humorem.
– Najlepiej zrobimy, jezeli od razu wezmiemy sie do dziela – rzekl Tony – dzis wieczor jeszcze czule pozegnam sie ze swa czysta koszula.
– Tak, moj poczciwy Tony, i to na dlugo. Po ciezkiej jutrzejszej pracy przenocujecie w wozie albo pod arkadami kanalu.
– Mam nadzieje, ze masz rownie przyjemny plan dla Hastingsa – odrzekl lord Tony z udanym przekasem.
Trudno bylo nie zauwazyc, ze cieszyl sie na te wyprawe, jak uczen na wakacje. U prawdziwego ryzykanta, jakim byl lord Tony, zamilowanie do niebezpiecznych przygod bralo gore nad uczuciem heroizmu.
Sir Andrew Ffoulkes myslal przede wszystkim o delfinie. Tryskajacy zyciem nie niej od swego przyjaciela, byl bardziej od niego uczuciowy.
– Dobrze, a teraz powtorzmy cala rzecz – rzekl, zwracajac sie ku mapie – Tony, ja i woz z weglem czekac bedziemy tutaj u wylotu waskiej uliczki w niedziele wieczorem o dziewiatej.
– A twoje haslo, Blakeney? – zapytal Tony.
– Jak zwykle – odrzekl sir Percy – krzyk mewy morskiej powtorzony trzykrotnie. A teraz – ciagnal dalej, zwracajac sie do Hastingsa i Armanda, ktorzy nie brali dotad zadnego udzialu w rozmowie – waszej pomocy bede potrzebowal w dalszym ciagu.
– Mam nadzieje – rzekl Hastings.
– Woz z weglami i swa nedzna szkapa zawiezie nas zaledwie 15_#167km, ale nie wiecej. Musicie zatem udac sie do St. Germain, gdzie mozna znalezc dobre wierzchowce. Zaraz za miasteczkiem mieszka gospodarz Achard, ktory ma doskonale konie. Potrzebujemy pieciu wierzchowcow, z ktorych jeden musi byc wyjatkowo silny, gdyz bedzie dzwigal mnie i dziecko. Hastings i ty, Armandzie, wyjdziecie wczesnym rankiem z Paryza przez brame Neuilly, kierujac sie ku St. Germain. Tam znajdziecie z latwoscia dom Acharda, od ktorego wypozyczycie najlepsze konie. Jestescie obydwaj doskonalymi sportsmenami i dlatego wyznaczam was, liczac na wasz wybor. Wyjedziecie na nasze spotkanie az do krzyzujacych sie drog kolo Courbevoie: na prawo od drogi jest maly zagajnik, ktory bedzie znakomitym schronieniem dla was i koni. Przypuszczam, ze uda nam sie polaczyc z wami o pierwszej w nocy w poniedzialek. A teraz czy wszystko zrozumiane i czy jestescie zadowoleni?
– Zrozumielismy doskonale – zawolal Hastings – ale nie jestem zadowolony.
– A czemu, prosze?
– Bo to wszystko za latwe. Nie narazamy sie wcale.