– Oho! myslalem, ze lepiej uzasadnisz swoje argumenty, ty niepoprawny zrzedo – zasmial sie sir Percy. – Recze ci, ze jesli w takim usposobieniu opuscisz Paryz, nie dojedziesz calo do bramy Neuilly. Nie radze wam zanadto smolic twarzy; zwykly robotnik nie wyglada bardzo brudny, dlatego grozi wam wieksze niebezpieczenstwo niz waszym towarzyszom. Armand nie odezwal sie ani jednym slowem, podczas gdy Blakeney rozwijal swoj plan, ktory byl raczej rozkazem; siedzial z zalozonymi rekoma i spuszczona glowa i nie odpowiedzial, gdy Blakeney spytal, czy jest zadowolony.

A choc nie podnosil oczu, czul, ze wzrok Percy'ego spoczywa na nim i przenika jego dusze. Silil sie na wesolosc, ale wielki ciezar przygniatal jego serce. Wszak nie mogl opuscic Paryza, nie zobaczywszy sie z Janka.

Podniosl oczy i spojrzal bystro na wodza.

– Kiedy powinnismy opuscic Paryz? – spytal z udana swoboda.

– Musicie opuscic Paryz o swicie – odrzekl Blakeney z lekkim naciskiem.

– Jest to najlepsza pora, gdy otwieraja bramy i robotnicy ida do pracy; musicie tez byc w Saint_Germain jak najpredzej, aby na czas wynajac konie. Rozmow sie ty z Achardem, Armandzie, aby angielska wymowa Hastingsa nie zdradzila was; trzeba myslec o wszystkim, Armandzie, gdyz odpowiedzialnosc jest wielka.

St. Just umilkl, ale jego towarzysze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Mlodzieniec zadal proste pytanie, a odpowiedz Blakeney'a brzmiala twardo i bezwzglednie. Byli tak przyzwyczajeni do slepego posluszenstwa na najlzejsze skinienie lub zyczenie wodza, ze dlugie tlumaczenie rozkazow Armandowi uderzylo wszystkich.

Hastings pierwszy przerwal przykre milczenie.

– Puscimy sie w droge na pewno o swicie – rzekl – ale w jaki sposob znajdziemy Acharda?

– Znaja go wszyscy w St. Germain – odrzekl Blakeney – wystarczy zapytac.

– Dobrze; nastepnie wypozyczymy piec koni, przenocujemy we wsi, a w niedziele wieczorem zawrocimy ku Paryzowi. Zdaje mi sie, ze dokladnie powtorzylem twoj rozkaz?

– Tak. Jeden z was poprowadzi luzem dwa konie, drugi jednego. Zabierzcie ze soba troche Obroku dla koni i wyjedzcie o dziesiatej, a my polaczymy sie z wami w oznaczonym lasku o pierwszej w nocy; mam nadzieje, ze noc bedzie ciemna, gdyz ksiezyc zajdzie juz o tej porze.

– Zdaje mi sie, ze zrozumialem wszystko, ale zadanie nie wydaje mi sie trudne.

– Pomimo tego starajcie sie obaj miec wolne glowy – rzekl krotko Blakeney.

Spojrzal na Armanda, ale on nie zauwazyl tego; siedzial wciaz z zalozonymi na piersi rekoma i spuszczona glowa.

Zapadlo milczenie. Wszyscy siedzieli kolo kominka pograzeni w myslach. Przez otwarte okno dochodzil zgielk uliczny, ciezkie kroki strazy, slowa komendy, ale nad wszystkim gorowal swist wiatru i zamiec sniezna, uderzajaca o szyby okienne.

Blakeney westchnal niecierpliwie i, zblizywszy sie do okna, otworzyl je na osciez. Z oddali doszedl jego uszu przytlumiony odglos bebnow i nawolywania strazy nocnej, ktore brzmialy jak szyderstwo:

„Spijcie, obywatele! Wszystko odpoczywa w spokoju!”

– Dobra rada – rzekl Blakeney – udajmy sie i my na spoczynek. Co wy na to?

I przechodzac z wlasciwa sobie latwoscia od surowej powagi do zupelnej beztroski, zajal sie strzepywaniem niewidocznego pylu ze snieznobialego koronkowego mankietu. Ciezkie powieki opadly na piekne, pelne wyrazu oczy, jakby zniewolone zmeczeniem, a na usta wystapil zwykly zagadkowy usmiech.

Jedynie wierne oczy sir Andrew Ffoulkesa, ktore umialy przeniknac ciezka maske udanej wesolosci mistrza, spostrzegly gleboka bruzde na zwykle tak pogodnym czole i surowy wyraz ust.

Z wrodzona intuicja czlowieka gleboko przywiazanego sir Andrew zgadl, co dreczylo Percy'ego. Podchwycil spojrzenie, ktore wodz rzucil na Armanda i domyslil sie, ze dzis jeszcze wieczorem musi nastapic miedzy tymi dwoma ludzmi stanowcza rozmowa.

Dlatego tez dal haslo do rozejscia sie.

– Nie ma juz nic wiecej do omowienia, zdaje sie, Percy? – spytal.

– Nie, moj drogi – odparl Blakeney. – Nie wiem, jak wy sie czujecie – ja jestem smiertelnie znuzony.

– A co bedzie z naszymi strojami na jutro? – spytal Hastings.

– Wiesz przeciez, gdzie sa: w pokoju na dole, Ffoulkes ma klucze od szafy, wszystko tam znajdziesz, nawet peruki roznych rozmiarow i kolorow. Ale lepiej nie uzywac falszywych wlosow, bo mozna je latwo zgubic.

Mowil zartobliwie, ale zwiezlej jeszcze niz zwykle. Hastings i Tony mysleli, ze jest bardzo zmeczony; wstali i pozegnali sie z wodzem.

Wszyscy trzej wyszli z pokoju, tylko Armand pozostal na miejscu.

Rozdzial XII. Czym jest milosc?

– No i coz, Armandzie? – spytal Blakeney, gdy kroki i glosy towarzyszy umilkly na korytarzu.

– Czy zgadles naprawde, ze, ze… cos mi jest? – odparl St. Just, wahajac sie.

– Z pewnoscia.

Armand wstal i odepchnal niecierpliwie krzeslo. Wlozyl rece w kieszenie i zaczal przechadzac sie po pokoju wielkimi krokami z oznakami glebokiego wzburzenia.

Blakeney tymczasem przybral ulubiona pozycje, siadajac na rogu stolu, plecami obrocony do lampy. Nie zdawal sie zwracac uwagi na Armanda, tak byl zajety polerowaniem paznokci.

Nagle Armand stanal przed sir Percym z wyrazem otwartego buntu.

– Percy – rzekl – nie moge opuscic jutro Paryza.

Blakeney nie odrzekl ani slowa. Przypatrywal sie w dalszym ciagu swym paznokciom.

– Musze pozostac tutaj – zaczal znow Armand – i przez pare tygodni nie powroce do Anglii. Masz trzech innych do pomocy w wyprawie poza mury Paryza. Jestem na twoje uslugi jedynie w samym miescie.

I to pozostalo bez odpowiedzi; ani jedno spojrzenie nie padlo spod ciezkich, spuszczonych powiek.

– Musisz znalezc sobie kogo innego na niedziele – ciagnal dalej Armand ze wzrastajacym rozdraznieniem – teraz nie moge wyjezdzac.

Blakeney byl widocznie zadowolony z wyniku swych zabiegow okolo paznokci, gdyz powstal i skierowal sie ku drzwiom.

– Dobranoc, moj drogi – rzekl – pora isc spac, jestem smiertelnie zmeczony.

– Percy! – krzyknal St. Just.

– Coz znowu? – spytal zimno Blakeney.

– Przeciez nie opuscisz nie tak, bez slowa…

– Powiedzialem juz bardzo wiele, moj chlopcze. Powiedzialem dobranoc i ze jestem smiertelnie znuzony.

Stal na progu sypialni i otworzyl drzwi.

– Percy! przeciez nie mozesz mnie tak pozostawiac! – mowil blagalnie Armand.

– Jak zostawiac cie, moj chlopcze? – spytal sir Percy chlodno.

– Bez slowa, bez rady! Coz uczynilem, ze obchodzisz sie ze mna jak z dzieckiem, na ktore nie warto nawet zwracac uwagi?

Blakeney odwrocil sie i spojrzal z gory na mlodzienca.

Twarz jego byla w dalszym ciagu pogodna i oczy spogladaly bez gniewu spod ciezkich powiek.

– Czy wolalbys, Armandzie – rzekl spokojnie – abym wypowiedzial slowo, ktore twoje uszy juz i tak slyszaly, choc usta moje milczaly?

– Nie rozumiem – szepnal Armand zmieszany.

– Co chcesz, abym ci powiedzial? – ciagnal dalej sir Percy glosem, ktory spadal jak mlot na niespokojne sumienie St. Justa. – Czy mialem napietnowac brata Malgorzaty jako klamce i wiarolomce?

– Blakeney! – zawolal Armand, zblizajac sie do niego z palajacymi policzkami i oczyma roziskrzonymi gniewem – gdyby kto inny smial do mnie w ten sposob przemawiac…

– Prosze Boga, Armandzie, by nikt procz mnie nie mial powodu ci tego zarzucic.

– Nie masz prawa do tego!

– Owszem. Czyz nie mam twojej przysiegi? Czyz nie zamierzasz jej zlamac?

– Nie lamie bynajmniej przysiegi, bede ci sluzyl i pomagal, skoro tylko tego zazadasz. Ofiaruje ochotnie zycie

Вы читаете Eldorado
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату