– Przyjda za chwile, ale nie bede na nich czekal. Obywatel Cochefer jest na gorze i czuwa nad Kapetem.
– Dobrze. Do widzenia, papo Simon – rzekl Chauvelin – zegnaj, obywatelko.
Uklonil sie z nietajona ironia zonie szewca i skinal glowa Simonowi, ktory wyrazil calym stekiem przeklenstw swe uczucia dla agentow „komitetu bezpieczenstwa publicznego”.
– Szesc miesiecy prawdziwej niewoli – warknal z wsciekloscia, i ani podziekowania, ani pensji… Wolalbym sluzyc jakiemu podlemu arystokracie, niz waszemu przekletemu komitetowi.
Poslugacz Dupont powrocil. Spokojnie i obojetnie rozpoczal przeprowadzke mebli Simona, ale ze byl dosc niezgrabny, Simon i jego zona musieli wciaz dogladac roboty.
Chauvelin popatrzyl jeszcze na poruszajace sie postacie, potem wzruszywszy ramionami obrocil sie na piecie.
Rozdzial XIX. Sprawa delfina
H~eron byl nieobecny, gdy po dlugim dzwonieniu, czekaniu i przeklinaniu Chauvelin wraz z Armandem zostali wreszcie dopuszczeni do kancelarii glownego agenta. Zolnierz, pelniacy obowiazki sluzacego, powiedzial im, ze H~eron poszedl na kolacje, ale wroci na pewno o osmej.
Armand byl tak zmeczony, ze upadl na krzeslo i bezmyslnie wpatrzyl sie w ogien. Wreszcie nadszedl H~eron; sklonil sie lekko Chauvelinowi, spojrzal zaledwie na Armanda St. Justa.
– Bede za piec minut – obywatelu – rzekl uniewinniajac sie – przykro mi, ze musisz czekac, ale przyjechali nowi komisarze, ktorzy zajac sie maja Kapetem. Simonowie wlasnie odeszli, a ja musze sie upewnic, czy wszystko w porzadku. Cochefer pelni teraz sluzbe w wiezy, nie zawadzi jednak, bym sam rzucil okiem na to szczenie.
Wyszedl znowu, trzaskajac drzwiami za soba. Ciezkie jego kroki rozbrzmiewaly przez chwile na kamiennej posadzce korytarza, a potem ucichly w oddaleniu.
Armand zobojetnial na wszystko, byl tylko nadmiernie zmeczony, i z przyjemnoscia bylby w tej chwili polozyl glowe na szafot, aby znalezc wypoczynek. Zegar na scianie tykal monotonnie. Z zewnatrz dochodzil przytlumiony turkot wozow na blotnistych uliczkach. Padalo coraz mocniej, od czasu do czasu wichura bila o male okienka, dzwoniac zle dopasowanymi szybami.
Goraco pieca uspilo mlodzienca, glowa opadla mu na piersi. Chauvelin zas przechadzal sie po pokoju z rekami splecionymi na plecach.
Nagle Armand otrzezwial. Uslyszal przyspieszone kroki w korytarzu, trzaskanie drzwiami i glosne nawolywania. Rownoczesnie prawie H~eron stanal na progu. St. Just spojrzal na niego z oslupieniem, gdyz caly jego wyglad zmienil sie nie do poznania. Zestarzal sie o dziesiec lat, wlosy mial zwichrzone na spotnialym czole, policzki szare, a usta, z ktorych krew odbiegla, rozchylaly sie bezmyslnie, odslaniajac rzad zoltych zebow. Cala postac byla zgarbiona, jakby zmiazdzona.
Chauvelin zatrzymal sie i spojrzal niemniej zdumiony na kolege.
– Kapet? – zawolal, widzac przerazenie, malujace sie na zmienionej twarzy H~erona.
H~eron nie mogl mowic. Zeby mu dzwonily, a lek sparalizowal mu jezyk. Chauvelin przyblizyl sie do niego. Choc o wiele nizszy od swego kolegi, przewyzszal go teraz o cala glowe. Polozyl reke na zgarbionym ramieniu H~erona.
– Kapet uciekl, czy tak? – spytal.
Wyraz przerazenia spotegowal sie jeszcze w oczach H~erona. Zdawaly sie pytac: „Dokad? Kiedy?”
Ale nie mogl wymowic tych slow.
Chauvelin odwrocil sie od niego niecierpliwie.
– Wodki! – rzekl krotko do Armanda.
Butelka i szklanka znalazly sie w szafie. St. Just nalal wodki i przytknal szklanke do ust H~erona.
– Zapanuj nad soba, czlowieku – rzekl po chwili Chauvelin – i postaraj sie opowiedziec mi, jak to sie stalo.
H~eron upadl na krzeslo, przesunal drzaca reka po czole.
– Kapet zniknal – szepnal. – Musieli go wykrasc podczas przeprowadzki Simonow. Tego glupiego Cochefera wywiedziono w pole.
H~eron mowil bezdzwiecznym glosem, prawie szeptem, ale wodka orzezwila go nieco i oczy stracily przykry szklisty wyraz.
– W jaki sposob? – spytal byly dyplomata.
– Opuszczalem wlasnie wieze, gdy Cochefer nadszedl; widzialem Kapeta w pokoju i kazalem zonie Simona pokazac go Cocheferowi. Zamknela chlopca na klucz i postawila komisarza na strazy. Rozmawialem przez chwile z Cocheferem na korytarzu. Zona Simona i poslugacz Dupont, ktorego znam dobrze, zajeci byli tymczasem wynoszeniem mebli. Moge przysiac na to, ze nikogo wiecej nie bylo w pokoju. Jak tylko Cochefer pozegnal mnie, wrocil prosto do Kapeta.
– Zamknelam dziecko tutaj, powiedziala do niego kobieta oddajac mu klucz – bedzie w zupelnym bezpieczenstwie, dopoki nie przyjda nowi komisarze.
– Czy Cochefer stwierdzil, ze kobieta nie klamala?
– Alez naturalnie! Kazal znow otworzyc drzwi i przysiega, ze widzial chlopca, lezacego na kocu w kacie pokoju. Pokoj naturalnie byl zupelnie pusty, oswietlony tylko jedna swieca, ale widzial z pewnoscia koc, a na nim dziecko. Tymczasem, gdy wszedlem teraz do pokoju…
– Cozes zobaczyl?
– Wszyscy komisarze byli zgromadzeni: Cochefer, Lasni~ere, Lorinet i Legrand; czekali na mnie. Weszlismy do pokoju ze swieca w reku i ujrzelismy dziecko, lezace na kocu, jak powiedzial Cochefer. W pierwszej chwili nie zauwazylismy nic podejrzanego, ale po pewnym czasie jeden z nas, zdaje mi sie Lorinet, zblizyl sie do chlopca, aby mu sie przyjrzec uwazniej – i krzyknal przerazliwie. Wszyscy nadbiegli. Spiace dziecko bylo zawiniatkiem z peruka, po prostu lalka!…
W ciasnym pokoiku zapadlo milczenie. H~eron ukryl glowe w rekach; nerwowe drzenie wstrzasalo jego szerokimi koscistymi ramionami.
Armand sluchal tego opowiadania z bijacym sercem i blyszczacymi zrenicami. Szczegoly nieznane dwom terrorystom, dopelnily obrazu, ktory stanal mu zywo przed oczami. Mysla powrocil do mieszkania na ulice St. Germain l'Auxerrois – byli tam sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i Hastings. Ktos przechadzal sie wielkimi krokami po pokoju, wpatrujac sie proroczym wzrokiem w miasto. I nagle odezwal sie silny, dzwieczny glos: „Chodzi o delfina”.
– Czy podejrzewasz kogo? – spytal Chauvelin, zatrzymujac sie przed H~eronem i kladac znow reke na ramieniu kolegi.
– Czy podejrzewam? – zawolal glowny agent – nie podejrzewam, lecz mam pewnosc. Ten czlowiek siedzial przed dwoma dniami na tym krzesle i pysznil sie swymi zamiarami. Powiedzialem mu, ze jezeli porwie sie na Kapeta, skrece mu kark wlasnymi rekoma.
Dlugie jego sepie palce, o drapieznych pazurach, zamykaly sie i otwieraly jak u jastrzebia.
– O kim mowisz? – spytal krotko dyplomata.
– O kim? O kimze, jezeli nie o tym przekletym de Batzu! Ma wypchane kieszenie austriackimi pieniedzmi, ktorymi z pewnoscia przekupil Simonow, Cochefera i straze.
– I Lorineta, i Lasni~ere'a, i ciebie – dodal sucho Chauvelin.
– To falsz! – wrzasnal H~eron, i pieniac sie ze zlosci, skoczyl na rowne nogi, gotow do walki na smierc i zycie w obronie swej niewinnosci.
– Falsz? – powtorzyl spokojnie Chauvelin – w takim razie nie badz tak pochopny w rzucaniu podejrzen na prawo i lewo. Nic na tym nie zyskasz. Trudna to sprawa i nie tak latwo da sie rozstrzygnac. Czy jest ktos obecnie w wiezy? – dodal urzedowym tonem.
– Tak, Cochefer i inni sa tam jeszcze; naradzaja sie pomiedzy soba, w jaki sposob ukryc zdrade. Cochefer zdaje sobie jasno sprawe z grozacego mu niebezpieczenstwa, a Lasni~ere i jego towarzysze wiedza dobrze, ze spoznili sie o kilka godzin. Wszyscy zawinili. A co do de Batza – ciagnal dalej glosem drzacym z wscieklosci – to zapowiedzialem mu z gory, ze zginie, jezeli porwie sie na Kapeta. Jestem juz na jego tropie i zaaresztuje go jeszcze przed noca. Wezme ja go w obroty!… Trybunal nie bedzie sie sprzeciwial… Posiadamy pod wiezieniem ciemny loch, w ktorym umiemy stosowac meki najgorsze, jakie mozna sobie wyobrazic. Poddamy go takim