Westchnal z ulga. Prawie rownoczesnie doszedl ich ostry glos: – Pol godziny juz mija, sierzancie, przestrzez ich.
– Jeszcze trzy minuty, obywatelu! – brzmiala krotka odpowiedz.
– Trzy minuty, lotry! – syknal Blakeney przez zeby, a oczy jego blysnely zlowrogo. Wcisnal do jej rak trzeci list.
I znow utkwil w niej glebokie badawcze wejrzenie.
– Schowaj ten zwitek na piersiach, Malgorzato – szepnal. – Niech tam spoczywa az do ostatniej godziny, czyli do chwili, gdy nic innego jak smierc nie bedzie moglo stanac miedzy mna a hanba… Odwagi, najdrozsza – dodal czule, gdy goracy protest wyrwal sie z jej ust. – Teraz nie moge ci wytlumaczyc wszystkiego, gdyz nie wiem, co sie stanie. Jestem tylko czlowiekiem i kto wie, jakie wyrafinowane tortury wymysla moi wrogowie, by ugiac niezwyciezonego dotad awanturnika. W ciagu nastepnych dziesieciu dni delfin zdazac bedzie po goscincach Francji ku swemu wybawieniu. Obmyslilem kazdy szczegol tej podrozy i dlatego bede mogl pomimo murow wieziennych towarzyszyc mu krok za krokiem; ale jak ci powiedzialem, jestem tylko czlowiekiem, dreczonym brakiem snu i powietrza. Gdy strace trzezwosc umyslu, Bog jeden wie, co wowczas uczynie. Oddaj ten list Ffoulkesowi. Zawiera moje ostateczne rozporzadzenia, napisane jeszcze z cala swiadomoscia, a on bedzie wiedzial, co czynic. Przyrzeknij, mi, droga, ze nie otworzysz tego listu, dopoki sie nie dowiesz, ze uleglem tym lotrom, polecajac czlonkom ligi wydanie delfina w zamian za moje zycie. Obiecaj mi, ze nie dopuscisz, bym okryl sie hanba, i ze po przeczytaniu dzisiejszego listu uczynicie wiernie, czego zadam od was. Polecam cie Bogu, Malgorzato, i naszemu wiernemu przyjacielowi Ffoulkesowi.
Glos jego stawal sie coraz slabszy, coraz bardziej urywany, ale jasnosc umyslu pozostawala niezmieniona.
– Nie patrz na mnie, droga, z takim lekiem, niech cie moje slowa nie dziwia. Pamietaj, ze moj honor zwiazany jest z losem delfina, a co ze mna bedzie, mniejsza o to.
Westchnal gleboko. Zmeczenie zniklo z jego twarzy, oczy zablysly jakby pod wplywem wewnetrznego swiatla, a niespozyta fantazja i wesolosc rozjasnily cala jego postac.
– Nie przybieraj tak tragicznej miny, droga Malgorzato – rzekl z dziwnym i naglym wzrostem sily – te lotry nie maja mnie jeszcze.
Ale w tej chwili upadl na ziemie, jak podciety dab. Wysilek byl za wielki, przeciagnieto strune, i oslabiona natura dopominala sie o swe prawa – stracil przytomnosc. Bezradna Malgorzata miala dosc panowania nad soba, by nie wolac o pomoc. Wsparla ukochana glowe na piersi, calujac drogie znekane oczy i pulsujace skronie. Tragiczny widok tego czlowieka, ktory byl zawsze w jej oczach uosobieniem sily, energii i odwagi, byl moze najbolesniejsza chwila w tym okropnym dniu. A teraz spoczywal w jej ramionach, jak zmeczone dziecko.
Ale ani na chwile nie zachwiala sie jej wiara w niego i slowo hanba, ktore wyszlo z jego ust, nie wywolalo w niej nawet cienia strachu.
Wypelni najskrupulatniej jego rozkazy; wiedziala, ze Ffoulkes uczyni to samo.
Gdyby mogla sie choc wyplakac, ale nie dla niej byly kojace lzy. Gdy Percy powroci do przytomnosci, musi wyczytac w jej twarzy tylko odwage i sile.
W malej celi zapadlo milczenie. Zoldactwo, posluszne swemu wstretnemu zadaniu, osadzilo, ze nadszedl czas, by przerwac rozmowe. Podniesiono zelazna sztabe i rzucono ja na bok z glosnym brzekiem. Muszkiety zastukaly o podloge i dwoch zolnierzy weszlo z halasem do celi.
– Hola, obywatelu, obudz sie! – wrzasnal jeden z nich. – Nie powiedziales nam jeszcze dotad co zrobiles z Kapetem.
Malgorzata krzyknela z oburzenia. Instynktownie po macierzynsku zaslonila nieprzytomnego meza.
– Zemdlal – rzekla drzacym glosem. – Moj Boze, czy jestescie szatanami, ze nie macie iskry litosci?
Zolnierze wzruszyli ramionami i zasmiali sie brutalnie. Widzieli gorsze rzeczy od czasu, gdy sluzyli republice i nie ustepowali w swym okrucienstwie zolnierzom, ktorzy w tym samym miejscu naigrawali sie niedawno z meki krolowej, lub tym, ktorzy wtargneli do wiezienia Abbaye w okropnych dniach wrzesniowych i na jedno slowo swego bezecnego wodza wymordowali osiemdziesieciu bezbronnych wiezniow.
– Powiedz mu, aby nam wskazal miejsce pobytu Kapeta – odezwal sie znow jeden ze strazy. Slowom tym towarzyszyl tak gruby zart, ze krew nabiegla do bladych policzkow lady Blakeney.
Brutalny smiech, prostackie slowa, obelga rzucona w twarz Malgorzaty doszly do powracajacej z wolna swiadomosci Blakeney'a. Z nagla sila, ktora zdawala sie wprost nadprzyrodzona, zerwal sie na rowne nogi i zanim zdolano temu zapobiec, uderzyl zolnierza w twarz potezna piescia.
Czlowiek zachwial sie, tamci rzucili mu sie z pomoca. W jednej chwili zaroilo sie od zolnierzy. Odepchnieto Malgorzate w najodleglejszy kat celi, ale pomimo tego widziala ponad zbita masa niebieskich bluz i bialych pasow, ponad tym calym morzem glow blada twarz Percy'ego z szeroko rozwartymi oczyma, ktore szukaly jej w ciemnosciach.
– Pamietaj! – krzyknal silnym i jedrnym glosem – pamietaj!
A potem zniknal za sciana lsniacych bagnetow i wzniesionych piesci.
Malgorzata byla na pol przytomna. Wyprowadzono ja z celi i ciezka zelazna sztaba zapadla znow z glosnym brzekiem. W tej polswiadomosci uslyszala jeszcze zgrzyt klucza w zamku i nic wiecej.
Prad swiezego powietrza przywolal ja do przytomnosci.
Rozdzial VII. Po chwili
– Bardzo mi przykro, lady Blakeney – rzekl twardy, suchy glos tuz przy niej – ze tak smutno skonczyly sie twoje odwiedziny, ale musisz przyznac, ze naszej winy w tym nie bylo.
Odwrocila glowe ze wstretem na widok tego kata. Gdy uslyszala po raz wtory zamykajace sie za nia ciezkie debowe drzwi, miala wrazenie, ze wrzucono ja zywcem do trumny i ze grudki ziemi zasypywaly jej piersi, przygniatajac serce.
Czy po raz ostatni widziala czlowieka, ktorego kochala i uwielbiala z kazdym dniem wiecej? Czy rzeczywiscie niosla w faldach swego szala ostatnia wole umierajacego?
Odruchowo poszla za Chauvelinem. Z odleglej wiezy koscielnej zegar wydzwonil dziesiata. Zdawalo jej sie, ze niemozliwe, by minelo dopiero pol godziny od chwili, gdy przestapila prog tego ponurego budynku. Miala wrazenie, ze wieki przeszly nad jej glowa i ze byla juz stara kobieta.
Jakby we mgle rozpoznawala szczupla postac Chauvelina, idacego przed nia miarowym krokiem z rekoma splecionymi na plecach i glowa odrzucona triumfalnie w tyl. Przy drzwiach separatki, gdzie zmuszono ja do upokarzajacej rewizji, stala poslugaczka, oczekujaca jej obojetnie. W reku trzymala zwitek stalowych drutow, sztylet i sakiewke. Wyciagnela je ku Malgorzacie.
– Oto twoja wlasnosc, obywatelko – rzekla.
Wysypala zawartosc sakiewki, a przeliczywszy pieniadze, chciala oddac cala sume Malgorzacie, ale ona wcisnela jedna sztuke zlota w spracowana dlon.
– Zatrzymaj, obywatelko, ten maly datek dla siebie, na intencje nie tylko moja, ale za wszystkie biedne kobiety, ktore przychodza tutaj pelne nadziei, a odchodza z sercem przepelnionym rozpacza.
Kobieta zwrocila na nia swe porcelanowo niebieskie oczy i w milczeniu schowala sztuke zlota, mamroczac slowa podzieki.
Tymczasem Chauvelin szedl naprzod, nie zatrzymujac sie. Malgorzata, rzuciwszy okiem na koniec waskiego korytarza, zobaczyla jego piaskowe ubranie w swietle jednej z wiszacych lamp.
Juz miala go dopedzic, gdy cos zamajaczylo przy niej w ciemnosciach. Poslugaczka zamknela drzwi separatki i kilku zolnierzy zniklo na zakrecie korytarza. Byla zupelnie sama, a ze nie bylo swiatla w miejscu, gdzie stala, przestraszyly ja przyspieszone kroki i czyjs oddech tuz przy niej.
– Kto tam? – zawolala.
Cos glosniej jeszcze zaszelescilo. Ktos przemykal sie wzdluz scian, stapajac ostroznie po kamiennej posadzce. Poza tym wszystko pograzone bylo w milczeniu. Wytezyla oczy i w swietle lampy, ktora owa postac mijala, zobaczyla wysmuklego czlowieka w ciemnym ubraniu. Szedl spiesznie, jak gdyby go scigano, ogladajac sie za siebie. Byl to jej brat Armand.
W pierwszej chwili chciala go zawolac, ale powstrzymala sie. Percy zapewnil ja, ze nie potrzebowala obawiac