prawdziwe pieklo dla mnie…”
Sir Percy oderwal oczy od listu i usmiechnal sie.
– Mylisz sie, drogi mr. Chambertin – rzekl. – Czulem sie tu zupelnie dobrze.
– Staram sie przedstawic sprawe twoim przyjaciolom jak najkorzystniej dla ciebie – odparl sucho Chauvelin.
– Dziekuje ci, sir, prosze, dyktuj dalej.
– Prawdziwe pieklo dla mnie – powtorzyl tamten – czy napisales juz to?
„…i bylem zmuszony skapitulowac. Jutro wyjezdzamy stad o swicie, zaprowadze obywatela H~erona na miejsce, gdzie ukryto delfina. Ale wladze rewolucyjne zadaja, by jeden z czlonkow ligi „Szkarlatnego Kwiatu” towarzyszyl mi w tej ekspedycji. I dlatego prosze Cie, albo zycze sobie” – co wolisz, sir Percy?…
– „Prosze” brzmi zupelnie dobrze. Ten list jest rzeczywiscie ogromnie zajmujacy.
„…bys sie przygotowal do tej podrozy. Wyjezdzamy, jak powiedzialem, o swicie, i masz sie stawic przy bramie Palacu Sprawiedliwosci punktualnie o #/6_tej. Wladze gwarantuja twoje bezpieczenstwo, ale jesli odmowisz, czeka mnie jutro gilotyna.”
– „Czeka mnie jutro gilotyna!” Jak to wesolo brzmi, czyz nie, mr. Chambertin? – rzekl wiezien. – Nie uwierzysz, jak to dyktando mnie bawi.
Chauvelin zacisnal usta. Czul, ze odpowiedz bylaby niegodna jego powagi, zwlaszcza, ze w tej chwili doszly go odglosy meskich rozmow i smiechow, szczek broni i ciezkie kroki, swiadczace o obecnosci wielkiej liczby zolnierzy. Byly ambasador wskazal reka w strone izby posterunkowej.
– Okolicznosci sie zmienily, zarty nie sa juz na miejscu, moj panie. Podpisz list, sir Percy.
– Z przyjemnoscia – odparl Blakeney i polozyl zamaszysty podpis na liscie.
Chauvelin przygladal mu sie oczami zbika. Wzial do reki skonczony list, odczytal go bardzo starannie, jakby szukajac podwojnego znaczenia w slowach, ktore sam dyktowal i ogladnal podpis. W koncu, nie widzac nic podejrzanego, zlozyl list wlasnorecznie i wsadzil do kieszeni plaszcza.
– Uwazaj mr. Chambertin – rzekl Blakeney swobodnie, wypali dziure w twym eleganckim ubraniu.
– Nie bedzie mial na to czasu, sir Percy – odparl Chauvelin – bo jezeli podasz mi adres obywatela St. Justa, posle mu go w tej chwili.
– O tak poznej godzinie? Biedny Armand! Spi juz z pewnoscia. Moge ci jednak podac jego adres, sir: ulica de la Croix Blanche, drzwi na prawo. Znasz dobrze to mieszkanie, obywatelu. A teraz – dodal, ziewajac poteznie – czy pojdziemy do lozka? Wyjezdzamy wczesnie, a jestem taki spiacy!
Chauvelin, pomimo gleboko obmyslonych srodkow ostroznosci, podjetych dla szczesliwego zakonczenia gigantycznego planu, odczul dziwny niepokoj. Mial przed soba czlowieka w ostatnim stadium wyczerpania fizycznego, ktorego twarz przy swietle lampy wydawala sie woskowoblada, ktorego oczy jednak, choc wciaz zaczerwienione bezsennoscia, mialy dziwny, tajemniczy blysk, jakby widzialy cos niewidzialnego dla zwyklych oczu.
Pomyslal, ze i H~eron musi zdawac sobie z tego sprawe, ale agent komitetu lezal rozparty na krzesle, przygladajac sie z luboscia wiezniowi.
– Najwieksze dzielo, jakiego kiedykolwiek wspolnie dokonalismy, obywatelu Chauvelin – rzekl z zadowoleniem.
– Uwazasz, ze wszystko rozwija sie pomyslnie? – spytal tamten z niedowierzaniem.
– Wszystko, ma sie rozumiec. A teraz zajmij sie listem. Wydam ostateczne rozporzadzenia na jutro, ale przenocuje w sasiedniej izbie.
– A ja na tym necacym lozku – dodal wiezien, podnoszac sie z krzesla. – Dobranoc panom.
Sklonil sie lekko. Tamci zwrocili sie ku wyjsciu; Chauvelin rzucil jeszcze raz badawcze spojrzenie na czlowieka, ktorego w koncu doprowadzil do upokarzajacej uleglosci.
Blakeney stal wyprostowany, zwrocony ku odchodzacym. Dyplomata zauwazyl, ze ciezko opieral sie o stol, i choc zegnal ich ironicznym usmiechem, dumna postac pojmanego lwa ugiela sie, jak silny dab pod naporem wszechpoteznego huraganu.
Z uczuciem zadowolenia Chauvelin wzial kolege pod ramie i wyszli z celi.
Rozdzial V. Zabij go!
O godzinie drugiej po polnocy Armand St. Just zbudzil sie na odglos silnie szarpnietego dzwonka. W tych czasach w Paryzu jedno niebaczne slowo spowodowac moglo odwiedziny, totez Armand, choc posiadal swiadectwo bezpieczenstwa, zerwal sie z lozka, przekonany, ze umieszczono go znowu na liscie podejrzanych. Co prawda nie odczul najmniejszego strachu, chyba troche smutku. Nie zalowal ani zycia, ani mlodosci. Zycie obmierzlo mu calkowicie od czasu, gdy szczescie ulecialo na skrzydlach hanby, ale chodzilo mu o Janke. Byla mloda i zaplacze gorzkimi lzami, wychylajac pierwsza czare goryczy, ktora zycie jej zgotuje, gdyz kochala go prawdziwie. Smutek ten jednak nie potrwa dlugo, dlatego wlasnie, ze byla mloda. Tak bedzie nawet lepiej – on, Armand St. Just, choc kochal ja namietnie, nie przyniosl swej wybranej ani chwili prawdziwego szczescia.
Od pierwszego dnia, gdy siedzial przy niej w malenkim saloniku na Square du Roule, ciezkie kroki H~erona zasepily chwile upojenia, a jego milosc wywolala wiecej lez w oczach Janki, niz usmiechow na jej ustach.
Dla niej poswiecil honor, przyjazn i obowiazek. Dla uwolnienia Janki z rak lotrow popelnil czyn, wolajacy jak zbrodnia Kaina o pomste do nieba; wskutek tej zbrodni zacmione zostalo ich szczescie, ktore nigdy juz nie wroci.
Teraz wszystko sie skonczy; odejdzie z jej zycia na zawsze. U stop szafotu przyjdzie moze ukojenie, ktorego nie zaznal od chwili, gdy stal sie Judaszem.
Silniejsze pukanie do drzwi wyrwalo go z tych rozmyslan. Zapalil swiece i nie wciagajac nawet na siebie ubrania, przeszedl waski przedpokoj i otworzyl drzwi frontowe.
– W imie ludu!
Oczekiwal nie tylko tego wezwania, ale i szczeku broni i komendy. Spodziewal sie zolnierzy w bialych mundurach gwardii paryskiej, ktorzy zepchna go na powrot do pokoju, by przeprowadzic rewizje i nalozyc kajdany na jego rece. Tymczasem spokojny, suchy glos rzekl bez zwyklej szorstkosci:
– W imie ludu!
I zamiast mundurow, bagnetow i czerwonych czapek o trojkolorowych kokardach zobaczyl przed soba postac piaskowego koloru, ktorej twarz, oswietlona migotliwym swiatlem swiecy, byla dziwnie blada i powazna.
– Obywatel Chauvelin!… – szepnal Armand, wiecej zdziwiony niz przestraszony tymi niezwyklymi odwiedzinami.
– We wlasnej osobie, obywatelu, do twoich uslug – odparl Chauvelin swym zwyklym ironicznym tonem. – Przynosze ci list od sir Percy'ego Blakeney'a. Czy pozwolisz mi wejsc?
Armand cofnal sie, pozwalajac gosciowi przestapic prog. Zamknal drzwi wejsciowe i przeszedl z nim do sypialni.
Byl to ten sam pokoj, w ktorym przed dwoma tygodniami zmuszono bohatera do kapitulacji. Teraz pograzony byl w ciemnosci, tylko slaby plomien swiecy padal na twarz Armanda i biala jego koszule. Mlodzieniec postawil lichtarz na stole i zwrocil sie do dyplomaty:
– Czy mam zapalic lampe?
– Nie potrzeba – odparl krotko Chauvelin. – Mialem ci oddac tylko to zlecenie i zadac krotkie pytanie.
Podal mu list, napisany przed godzina przez Blakeney'a.
– Wiezien napisal go w mojej obecnosci – rzekl. – Czy chcesz list przeczytac?
Armand wzial koperte, usiadl przy stole i nachylil pismo ku swiatlu. Przeczytal list bardzo uwaznie az do konca, potem odczytal go raz jeszcze. Czynil to samo, co przed chwila Chauvelin: szukal pomiedzy wierszami innego, glebszego znaczenia slow, skreslonych wlasnorecznie przez Percy'ego.
Armand ani na chwile nie watpil, ze te puste slowa mialy jedynie na celu zamydlenie oczu nieprzyjaciolom. Znal wodza rownie dobrze jak Malgorzata i nie przypuszczal, ze Blakeney gra role tchorza, ale jako wierny przyjaciel i towarzysz zrozumial, ze jego obowiazkiem bylo odgadnac, czego wodz od niego wymagal.
Mysl jego powrocila do poprzedniego listu, ktory oddala mu Malgorzata, tego listu pelnego dobroci i przyjazni, ktory przyniosl mu nadzieje, radosc i pokoj. I nagle jedno zdanie stanelo mu zywo przed oczami: „Jezeli otrzymasz