– Jest tu list do mojej siostry, obywatelko – rzekl Armand blagalnie. – Mieszka przy ulicy de la Charonne, niedaleko fortyfikacji, musi byc doreczony w przeciagu godziny. Chodzi tu o nasze zycie i bezpieczenstwo trzeciej osoby, bardzo nam drogiej.
Dozorczyni zalamala rece.
– Ulica de la Charonne kolo fortyfikacji! – zawolala – i to w godzine! Matko Najswietsza, obywatelu, to niemozliwe! Kto sie tego podejmie?
– Musi sie ktos znalezc, obywatelko – odparl stanowczo Armand – to niedaleko, a na poslanca czeka piec luidorow.
– Piec luidorow!
Oczy zaswiecily biednej spracowanej kobiecie. Suma ta wystarczy jej przynajmniej na dwa miesiace.
– Oddaj mi list, obywatelu – rzekla – zarzuce napredce ciepla spodnice i szal i pojde sama. Nie moge poslac chlopca o tej godzinie.
– Przyniesiesz mi odpowiedz od mojej siostry – rzekl Armand, ktory nauczony doswiadczeniem stal sie bardzo ostrozny w ostatnich czasach. – Przynies mi ja do pokoju, a ja ci dam piec luidorow.
Poczekal, az sie ubrala. Slyszal, jak rozmawiala ze swoim chlopcem, tym samym, ktory przed dwoma tygodniami zaniosl zdradziecki list Blakeney'owi. Wszystko przypominalo Armandowi owa okropna noc. Kazdy godzina, ktora spedzil w tym domu byla dla niego tortura. Nareszcie mial opuscic to mieszkanie. Moze oczekujaca go wyprawa zdejmie mu ciezar z serca.
Kobieta przygotowala sie szybko. St. Just wytlumaczyl jej jeszcze raz, gdzie znajdowal sie dom, po czym wziela list i przyrzekla, ze wroci w najkrotszym czasie z odpowiedzia.
Armand odprowadzil ja do drzwi. Noc byla ciemna i dzdzysta. Z ciezkim westchnieniem wrocil na gore.
Rozdzial VII. Gdy zgasla
ostatnia nadzieja…
Malgorzata siedziala z sir Ffoulkesem w malym, ciasnym pokoiku przy ulicy de la Charonne nad sklepem Lukasza. List Armanda, przestrzegajacy o zamiarach Chauvelina, lezal otwarty na stole. W reku trzymala zapieczetowana paczke, ktora Percy oddal jej dziesiec dni temu z prosba, by ja otworzyla dopiero wowczas, gdy juz zgasnie wszelka nadzieja.
Mala lampka, stojaca na stole, rzucala mdle swiatlo na nedzny, zle umeblowany pokoj. Dwoch godzin brakowalo jeszcze do switu. Dozorczyni przyniosla list Armanda i Malgorzata nakreslila, spiesznie zadana odpowiedz, pelna milosci i otuchy. Potem zawezwala sir Andrew Ffoulkesa. Nie opuszczal jej ani na chwile w ciagu tych ciezkich dni, mieszkal w malenkiej izdebce na poddaszu przy ulicy de la Charonne.
Na jej wezwanie zszedl spiesznie, a teraz siedzieli razem przy lampce oliwnej, oswiecajacej ich blade i stroskane twarze.
Na dworze drobny, przenikliwy deszcz ze sniegiem bil o szyby, a mrozny wiatr przeciskal sie przez szpary zle dopasowanych ram okiennych, przenikajac ich chlodem. Ale ani Malgorzata, ani Ffoulkes nie zwazali na zimno. Otulili sie w plaszcze, nie zwracajac uwagi na podmuchy wichru, ktora igrala plomieniem lampy.
– Rozumiem teraz – rzekla Malgorzata z tym spokojem, ktory sie odzyskuje w chwilach najwyzszej rozpaczy – rozumiem, co mial na mysli Percy, gdy kazal mi przyrzec, ze nie otworze tej koperty, dopoki nie bedziemy mieli wrazenia, ja i ty, sir Andrew, ze gra role tchorza. Tchorza! Wielki Boze! – zaszlochala z cicha, a potem zapytala: – Czy nie zdaje ci sie, ze nadeszla chwila otworzenia paczki?
– Bez watpienia, lady Blakeney – odrzekl Ffoulkes powaznie. – Jestem przekonany, ze juz przed dwoma tygodniami Blakeney mial plan w glowie, ktory teraz dojrzal. Chce wydostac sie za wszelka cene z tej okropnej Conciergerie, z ktorej wyjsc niepodobna. Wiedzialem o tym z gory. Ale poza jej murami to inna sprawa. Nie wierze, by czlowiek tej miary co Blakeney mial zginac z rak tych psow.
Spojrzala na niego z wdziecznoscia, ale z bezgranicznym smutkiem. Mowil o dwoch tygodniach. Widziala Percy'ego przed dziesiecioma dniami, a wtedy juz smierc na niego czyhala. Od tego czasu probowala wciaz oddalac straszne widziadla, ktore wyobraznia jej nasuwala: jego zwiekszajace sie wciaz wyczerpanie, zanik woli i energii.
– Bog zaplac, sir Andrew, za twoja wiare i ufnosc – rzekla, probujac sie usmiechnac – bez ciebie bylabym dawno stracila wszelka nadzieje, a ostatnie dni bylyby dla mnie pieklem bez twej pomocy i podpory. Bog jeden wie, ze nie brak mi odwagi, ze zniose wszystko, procz jednej rzeczy… smierci jego nie przezyje… To byloby ponad moje sily. Dlatego obawiam sie, sir Andrew…
– Czego sie obawiasz, lady?
– Boje sie, ze jezeli Percy sie dowie, iz jako zakladniczka recze swoim zyciem za wynik wyprawy, to nie wytrzyma i ulegnie… Boze! – krzyknela z rozpacza – powiedz mi, co mam robic?
– Przede wszystkim otworzymy paczke – rzekl Ffoulkes lagodnie – potem wytezymy wszystkie nasze sily, by wypelnic co do joty jego rozkazy; ani mniej, ani wiecej, slowo w slowo, krok za krokiem i wierze silnie, ze bedzie dobrze.
Jeszcze raz jego spokoj, hart meski i wiara, dodaly jej otuchy; osuszyla lzy i przystapila do otwierania pieczeci. W paczce byly dwa listy: jeden bez adresu, przeznaczony widocznie dla niej i Ffoulkesa, drugi zaadresowany do barona Jana de Batza, ulica St. Jean de Latran 15, Paryz.
– List do tego okropnego barona de Batza? – rzekla Malgorzata, spogladajac ze zdumieniem na koperte i obracajac ja na wszystkie strony – do tego zarozumialego pyszalka? Znam go i jego dzialalnosc. Jaki interes moze miec Percy do niego?
Sir Andrew byl niemniej zdziwiony, ale nie mieli zamiaru tracic czasu na puste domysly.
Malgorzata rozwinela list przeznaczony dla niej, i spojrzawszy na przyjaciela, ktorego twarz drgala ze wzruszenia, zaczela z wolna czytac:
„Nie pytam sie Was, czy mi ufacie, bo wiem jaka bylaby Wasza odpowiedz. Nie moge zginac w tej norze, jak szczur w pulapce, i musze sie wyswobodzic, by umrzec przynajmniej pod Bozym niebem. Wy oboje zrozumiecie, a zrozumiawszy zaufacie mi az do konca. Poslij w tej chwili zalaczony list do adresata, a Ciebie, Ffoulkesie, moj najwierniejszy przyjacielu, prosze z calej duszy, abys czuwal nad Malgorzata i nie opuszczal jej. Armand pozostanie przy mnie. Gdy przeczytasz ten list (a przeczytasz go dopiero wtedy, gdy Ty i ona przekonacie sie, ze nie ma juz nadziei) namow ja, by powracala do Anglii jak najpredzej. W Calais skomunikujesz sie z moim jachtem „Day Dreamem” zwyklym sposobem i wsiadziecie na poklad. Nie pozwol, by ktorykolwiek z czlonkow ligi pozostal na ziemi francuskiej po Waszym odjezdzie. Nakaz sternikowi, by zwrocil jacht ku Le Portel i czekal tam na mnie przez trzy noce. Po uplywie tego czasu jedzcie prosto do Anglii, bo dluzsze czekanie byloby bezcelowe. Wydaje te rozporzadzenia dla bezpieczenstwa Malgorzaty i calej ligi, ktora obecnie bawi we Francji. Towarzyszu, blagam Cie, bys czuwal nad wypelnieniem tych zlecen, ktore sa moja ostatnia wola. De Batzowi dalem rendez_vous przy kaplicy swietego Grobu, za parkiem palacu d'Ourde. On pomoze mi w ratowaniu delfina, a jezeli przy sprzyjajacym szczesciu zdolam i siebie wyratowac dosiegne Le Portel przez zamarznieta rzeke Liane. Bezpieczenstwo Malgorzaty powierzam Tobie, Ffoulkes. Gdybym mogl przewidziec przyszlosc i upewnic sie, ze szczesliwie dobije do Anglii! Pros ja, by jechala w tej chwili do Calais. Przeczytaliscie oboje, co napisalem – nie rozkazuje, tylko prosze. Wiem, ze Ty, Ffoulkes, pozostaniesz przy niej, gdziekolwiek sie uda. Niech Bog ma Was w swojej opiece!”
Glos Malgorzaty umilkl. Otaczala ich gleboka cisza tej odleglej czesci wielkiego miasta, w ktorej sir Andrew Ffoulkes i ona znalezli schronienie w ciagu ostatnich dziesieciu dni. Cierpienie ich doszlo do punktu kulminacyjnego po przeczytaniu listu, przychodzacego juz jakby z tamtego swiata.
Percy napisal go dziesiec dni temu; od tego czasu nie pozostawiono mu ani chwili spokoju. Ile sil i energii stracil w ciagu tych strasznych godzin samotnosci i udreki!
– Miejmy nadzieje, lady Blakeney – rzekl sir Andrew po chwili milczenia – ze uda nam sie twoja ucieczka z Paryza, ale wedlug listu Armanda…
– Percy nie wypedza mnie przeciez?
– Nie moge cie zmusic, lady Blakeney, nie jestes czlonkiem ligi.
– Jestem – odparla z moca – i slubowalam jak i wy posluszenstwo; odjade, kiedy sobie tego zyczy; a ty sir Andrew, czy usluchasz go takze?
– Otrzymalem rozkaz, by zostac przy tobie – to latwe zadanie.