zawdzięczał aparatowi Regnara, starczyła na dalsze sześć godzin. Miał jednak przed sobą całą noc, podczas której nie mógł nic robić, jeśli nie przez wzgląd na chmurę, to choćby dlatego, że był bliski zupełnego wyczerpania. Zażył następną tabletkę podniecającą i czeka­jąc, aż przejawi swe działanie, próbował ułożyć jakiś rozsądny, w miarę przynaj­mniej, plan dalszej akcji.

Czarny gąszcz wysoko nad nim, u krawędzi skalnych, zatapiała coraz czerwieńsza łuna zachodu, w której pojedyncze ostrza krzaków mieniły się i opalizo­ wały głębokim fioletem.

Rohan wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować. Kiedy tak siedział pod wielkim złomem, usłyszał nadciągający z dali, ciężki pobrzęk chmury. Rzecz osobliwa — wcale się nie przeląkł. Jego stosunek do niej uległ w ciągu tego jednego dnia za­dziwiającej przemianie. Wiedział — a przynajmniej zdawało mu się, że wie, na co może sobie pozwolić, niby alpinista, którego nie odstrasza śmierć, czyhająca w ścianach lodowców. Co prawda sam dobrze nie orientował się w owej zmianie, jaka w nim zaszła, bo nie zanotował w pamięci chwili, kiedy — po raz pierwszy — gdy czarny gąszcz na skałach mienił się wszystkimi tonami fioletu — dostrzegł jego ponure piękno. Ale teraz, gdy już dojrzał czarne chmury — a nadciągały dwie, wyroiwszy się z przeciwległych stoków górskich — nie poruszył się wcale, nie szukał już schronienia z twarzą przywartą do głazów. W końcu pozycja, jaką zajmował, nie mogła mieć znaczenia, jeśli tylko ukryty aparacik wciąż jeszcze działał. Dotknął końcami palców jego okrągłego jak moneta denka przez materiał kombinezonu i poczuł na opuszkach delikatne drganie. Nie chciał prowokować niebezpieczeństwa, więc tylko dogodniej się usadowił, aby nie zmieniać niepo­trzebnie położenia ciała. Chmury zajmowały teraz obie strony wąwozu; przez ich czarne kłęby przechodził jakby porządkujący prąd, bo zagęszczały się na krańcach, tworząc prawie pionowe kolumny, podczas kiedy ich części wewnętrzne wybrzuszały się ku sobie i zbliżały coraz bardziej. Było to całkiem, jakby ja­kiś tytaniczny rzeźbiarz z niezwykłą szybkością kształtował je niewidzialnymi chwytami. Kilka krótkich wyładowań przeszyło powietrze między najbliższymi punktami obu chmur, które pozornie rwały się ku sobie, a przecież każda została po swojej stronie, łopocąc tylko centralnymi kłębami coraz gwałtowniejszym ryt­mem. Blask owych błyskawic był dziwnie ciemny; obie chmury rozbłysły w nim na mgnienie jako znieruchomiałe w locie miliardy czarnosrebrnych kryształów. Potem — kiedy skały powtórzyły kilka razy echo grzmotów, słabe i stłumione, jakby okrył je nagle pochłaniający dźwięki materiał, drżąc, napięte do ostatecz­ności, obie strony czarnego morza połączyły się i przeniknęły. Powietrze pod nimi ściemniało, jakby zaszło słońce, zarazem pojawiły się w nim niepojęte, gnące się linie, i Rohan dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to są zniekształcone gro­teskowo odbicia skalnego dna doliny. A tymczasem owe lustra powietrzne pod pułapem chmury falowały i rozprężały się; aż naraz ujrzał olbrzymią, sięgającą szczytem głowy mroków, postać ludzką, która patrzała nań nieruchomo, cho­ciaż sam obraz drgał i tańczył bezustannie, jakby wciąż gasnący i wciąż na nowo wzniecany tajemniczym rytmem. I znów upłynęły sekundy, zanim poznał w nim własne odbicie, zawieszone w pustce między bocznymi zwisami chmury. Był tak zdumiony, do tego stopnia porażony niepojętym działaniem chmury, że zapomniał o wszystkim. Błysła mu myśl, że, być może, chmura wie o nim, o mikroskopijnej obecności ostatniego żywego człowieka wśród głazów, zalegających wąwóz, ale i tej myśli się nie przeląkł, nie dlatego, że była nazbyt niewiarygodna: niczego już nie miał za niemożliwe — po prostu pragnął uczestniczyć w tym coraz mroczniejszym misterium, którego znaczenia — tego był pewien — nie pojmie nigdy. Jego gigantyczne odbicie, przez które słabo przeświecały odległe stoki skał, w górnej części doliny, dokąd nie sięgał cień chmury, rozwiewało się. Zarazem z chmu­ry wyszły niezliczone odnogi; gdy wsysała jedne, inne zajmowały ich miejsce. Zaczął z nich padać coraz gęstszy, czarny deszcz. Drobne kryształki padały i na niego, trafiały go lekko w głowę, osuwały się po kombinezonie, gromadziły w je­go fałdach, czarny deszcz wciąż padał, a głos chmury, owo wszechogarniające już jakby nie dolinę tylko, ale całą atmosferę planety huczenie, podnosił się; powstały w niej lokalne wiry, okna, przez które przetarło się niebo, czarny całun rozdarł się środkiem i dwoma wałami poszybował ociężale, jakby niechętnie, ku gąszczom, aż zapadł w ich nieruchomość i znikł. Rohan siedział dalej bez ruchu. Nie wie­dział, czy wolno mu strząsnąć kryształki, którymi był osypany; pełno ich leżało na głazach, całe, dotąd jak kość bielejące łożysko potoku wyglądało jak zbryzgane atramentową farbą. Ujął ostrożnie jeden z trójkątnych kryształków w palce, a wtedy ów ożył jakby, delikatnie dmuchnął mu ciepłem w dłoń i wzniósł się w powie­trze, gdy Rohan odruchowo otworzył garść. Wtedy jakby na dany znak zamrowiło całe otoczenie. Ten ruch tylko w pierwszej sekundzie był chaotyczny. Potem czar­ne punkty utworzyły niby warstwę przygruntowego dymu, zgęściły się, ściągnęły i poszły słupami w górę. Wyglądało to, jakby same skały dymiły jakimiś olbrzy­mimi pochodniami ofiarnymi bez płomienia i blasku. Ale teraz dopiero nastąpiła rzecz niepojęta: bo gdy wzlatujący rój zawisł kulistym prawie obłokiem dokład­ nie nad samym środkiem doliny, na tle wolno ciemniejącego nieba, jako ogromny, puszysty balon czerni, tamte chmury na powrót wynurzyły się z gąszczy i runęły nań z oszałamiającym impetem. Rohanowi zdawało się, że słyszy przedziwny, zgrzytliwy dźwięk napowietrznego zderzenia, ale to było chyba ułudą. Już sądził, że obserwuje walkę, że tamte chmury wyrzuciły z siebie i strąciły na dno wąwozu te martwe owady, których pragnęły się pozbyć, kiedy starcie okazało się pozo­rem. Chmury rozeszły się i śladu nie pozostało po puszystej kuli. Wchłonęły ją w siebie. Chwila, i znów tylko skalne szczyty krwawiły ostatnim blaskiem słońca, a rozległe wnętrze doliny leżało ciche i puste. Rohan wstał wówczas, na miękkich nieco nogach. Wydał się sobie nagle śmieszny z tym skwapliwie zabranym umar­łemu miotaczem Weyra, więcej, czuł się niepotrzebny w owej krainie doskonałej śmierci, gdzie przetrwać zwycięsko mogły tylko formy martwe, aby odprawiać tajemnicze działania, których nie miały oglądać  żadne żywe oczy. Nie zgrozą, ale pełnym oszołomienia podziwem uczestniczył przed chwilą w tym, co się stało. Wiedział, że żaden z uczonych nie będzie zdolny podzielić jego uczuć, lecz chciał wrócić teraz już nie tylko jako zwiastun zagład y zaginionych, ale i jako człowiek, który będzie się domagał pozostawienia planety nietkniętą.

Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas — pomyślał, schodząc powoli w

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×