migacze Reda i Ace'a i okazalo sie, ze znow zostalem w tyle. Trzeba bylo sie spieszyc.
Po trzech minutach zamknelismy kolo. Mialem Reda na lewym skrzydle, o pol mili dalej. Zameldowal o tym Jelly'mu i uslyszalem, jak Jelly westchnal z ulga, a potem ryknal do calego oddzialu:
— Kolo zamkniete, sygnalu jeszcze nie ma, posuwac sie pomalu naprzod, niszczac po drodze, co sie da… Jak dotad — dobra robota, nie popsujcie jej. Oddzial! Sekcjami… w szyku!
Ja tez uwazalem, ze dobra robota: wieksza czesc miasta plonela. Dym byl tak gesty, ze patrzylismy przez noktowizory. Wydalem rozkaz:
— Odliczyc i zameldowac!
Czwarta sekcja nie mogla dojsc do ladu z odliczaniem, az szef przypomnial, ze numer Jenkinsa jest pusty. Piata sekcja liczyla jak na liczydle i zaczalem czuc sie dobrze… az nagle odliczanie stanelo na numerze czwartym w sekcji Ace'a.
— Ace, gdzie jest Dizzy? — zawolalem.
— Zamknij sie — odpowiedzial. — Numer szosty! Odlicz!
— Szesc! — powiedzial Srith.
— Siedem!
— Szosta sekcja brak Floresa — zakonczyl Ace.
— Jeden nieobecny — zameldowalem. — Flores, z szostej sekcji.
— Zaginal czy zabity?
— Nie wiem… Ruszono na poszukiwanie.
— Johnnie, niech to przejmie Ace.
Nie uslyszalem go, wiec i nie odpowiedzialem. Jasne, ze wcale nie chcialem zasluzyc na medal, poszukiwanie to sprawa sluzby specjalnej. Dowodcy pododdzialow i sekcji maja inna robote do wykonania.
W tym momencie poczulem sie jednak nie do zastapienia. Absolutnie niezastapiony. Uslyszalem bowiem ten najpiekniejszy we wszechswiecie dzwiek — sygnal statku majacego nas ewakuowac.
Ten sygnal to rakieta-robot wystrzelona ze statku, ktora po uderzeniu w grunt zaczyna nadawac te slodka, rozkoszna muzyke. Statek pojawi sie za trzy minuty i lepiej byc na miejscu, bo nasz autobus nie bedzie czekal, a nastepnego moze nie byc bardzo dlugo.
Ale czy mozna odleciec i zostawic kumpla… przeciez jest jeszcze szansa, ze on zyje… Nie, tego Bycze Karki Rasczaka nie zrobia. Uslyszalem, jak Jelly wydawal rozkaz:
— Glowa do gory, chlopcy! Zamknac okrag! Gotowi do odskoku! — I uslyszalem slodki glos sygnalu:
Niestety, oddalalem sie w przeciwna strone, za Ace'em, wyrzucajac pozostale bomby, galki ogniowe i wszystko inne, co mogloby mnie obciazac.
— Ace, masz jego sygnal?
— Tak. Wracaj, to sie na nic nie zda!
— Ciebie juz widze… A on gdzie jest?
— Tuz przede mna, o jakies cwierc mili. Do cholery! To moj czlowiek!
Nie odpowiedzialem. Po prostu skierowalem sie w lewo, na ukos, tam gdzie mogl byc Dizzy.
Ace stal nad nim, paru Skorniakow dopalalo sie, a reszta uciekala. Opadlem kolo niego.
— Trzeba mu zdjac kombinezon… Statek bedzie lada chwila!
— Jest zbyt ciezko ranny!
Zobaczylem, ze to prawda — przez dziure w skafandrze saczyla sie krew. Zatkalo mnie. Zeby zabrac rannego, trzeba mu zdjac zbroje… potem bierze sie go na rece i jazda.
— Co my teraz zrobimy?! — spytalem.
— Podniesiemy go — powiedzial Ace z zawzietoscia w glosie. — Chwyc go za pas z lewej strony. — Sam zlapal z prawej i jakos udalo sie nam postawic Floresa na nogi. — Trzymaj mocno! To teraz… gotowi do skoku — raz — dwa!
Skoczylismy. Nie za daleko i nie za dobrze. Ale jeden czlowiek nie zdolalby go podniesc. Opancerzony kombinezon jest za ciezki. We dwoch jakos sobie mozna poradzic. Skakalismy i skakalismy na komende Ace'a, przy kazdym dotknieciu gruntu prostujac sie i mocniej chwytajac Dizzy'ego. Jego zyroskop byl popsuty.
Rakieta sygnalowa skonczyla nadawanie i wyladowal statek majacy nas zabrac… a my bylismy jeszcze tak daleko. Uslyszelismy, jak sierzant pelniacy sluzbe komenderowal:
— Przygotowac sie do zaladunku!
Wydostalismy sie wreszcie na otwarta przestrzen. Nasz statek stal na ogonie i ostrzegawczo wyl. Oddzial jeszcze czekal, zolnierze ustawieni w kolo kulili sie za tarczami. Jelly zawolal:
— Kolejno… na poklad… marsz! — A my wciaz bylismy za daleko! Widzialem, jak ci z pierwszej sekcji tloczyli sie na trapie i krag wokol statku zmniejszal sie.
Nagle jedna figurka wylamala sie z kola i zblizyla do nas z szybkoscia, jaka umozliwialo jedynie wyposazenie kombinezonu dowodcy.
Jelly spotkal nas w powietrzu, chwycil Floresa za pasy do mocowania bomb i pomogl go niesc. Trzy skoki doprowadzily nas do statku. Wszyscy juz byli wewnatrz, ale drzwi pozostaly otwarte. Pilotka krzyczala, ze spoznimy sie na randke i wszyscy za to gorzko zaplacimy! Jelly nie zwracal na nia uwagi. Zlozylismy Floresa na podlodze i sami padlismy kolo niego.
Gdy uderzyla w nas sila odrzutu, Jelly szepnal do siebie:
— Wszyscy obecni, panie poruczniku… Trzej ranni, ale wszyscy obecni.
Musze przyznac pani komandor Deladrier, ze nie ma lepszych pilotow jak kobiety. Randka, czyli spotkanie ze statkiem kosmicznym na orbicie, musi byc precyzyjnie wyliczona. Nie wiem, jak sie to robi i nie umialbym.
Ale ona umiala. Odczytala na przyrzadach, ze silniki odrzutowe nie wypalily w pore. Przyhamowala, nabrala znacznie wiekszej szybkosci i trafila co do sekundy i co do milimetra. Gdyby Wszechmogacy potrzebowal kiedys pomocnika do utrzymywania gwiazd na orbitach, to wiem, gdzie powinien go szukac.
Flores zmarl, gdy nabieralismy wysokosci.
Rozdzial drugi
Tak naprawde to nigdy nie mialem zamiaru wstapic do wojska. A juz z pewnoscia nie do piechoty! Wolalbym raczej dostac chloste na rynku i znieslawic dobre imie rodziny.
Och, wspomnialem raz ojcu, gdy bylem w ostatniej klasie, ze mysle, czyby nie pojsc na ochotnika do Sluzby