— Ty tez? — zapytalem. — Lubisz lowic ryby?
Pokiwal glowa, dwa slowa naraz przyblizaly go do dziennego limitu.
— Coz, zatem — rzeklem. — Chyba sie dogadalismy. Co sadzisz o jutrzejszym poranku?
— Och — powiedziala Rita. — Chyba nie… to znaczy, on nie jest… Nie musisz, Dexterze.
Cody popatrzyl na mnie. Oczywiste, ze nic nie powiedzial, ale nie musial. W jego oczach dostrzeglem wszystko.
— Rito, przeciez czasem chlopcy musza odpoczac od dziewczyn. Cody i ja plyniemy rano na ryby. O swicie — zwrocilem sie do Cody’ego.
— Dlaczego?
— Nie wiem, dlaczego — rzeklem. — Ale zwykle wyplywa sie rano, dlatego i my tak zrobimy. — Cody pokiwal glowa, popatrzyl na matke, potem odwrocil sie i poszedl przed siebie korytarzem.
— Doprawdy, Dexterze — powiedziala Rita. — Naprawde nie musisz.
Wiedzialem, rzecz jasna, ze nie musze. Ale dlaczego nie mialbym tego zrobic? Prawdopodobnie nie przysporzy to mi fizycznego bolu. Poza tym milo bedzie wyrwac sie na kilka godzin. Szczegolnie od Doakesa. A w kazdym razie — znow, nie wiem dlaczego, ale dzieci naprawde cos dla mnie znacza. Z pewnoscia nie rozklejam sie, widzac dodatkowe koleczka wspierajace dzieciecy rowerek, ale ogolnie rzecz biorac, uwazam, ze dzieci sa znacznie bardziej interesujace niz ich rodzice.
Nastepnego ranka, kiedy slonce wschodzilo, razem z Codym wyplywalismy z kanalu biegnacego obok mojego mieszkania w mojej pieciometrowej motorowce. Cody mial na sobie niebiesko — zielona kamizelke ratunkowa i siedzial bez ruchu na lodowce. Troszeczke sie garbil, tak ze glowa prawie nikla w kamizelce, przez co wygladal jak jaskrawo zabarwiony zolw.
W lodowce byly napoj gazowany i lunch, ktory zrobila dla nas Rita, lekka przekaska dla dziesieciorga czy dwanasciorga ludzi. Na przynete wzialem mrozone krewetki, gdyz byla to pierwsza wyprawa Cody’ego, i nie wiedzialem, jak zareaguje na widok ostrego metalowego haka wbijanego w cos, co jeszcze zyje. Mnie sie to nawet podobalo, oczywiscie — a im bardziej zywe, tym lepiej! Ale nie nalezy sie spodziewac po dziecku, ze bedzie mialo rownie wyrafinowane gusta.
Po wyplynieciu z kanalu, w zatoce Biscayne, skierowalem lodke do Przyladka Florydzkiego, szukajac naturalnego kanalu obok latarni morskiej. Cody nic nie mowil, dopoki nie znalezlismy sie na odleglosc wzroku od Stiltsville, dziwacznego zbioru domow zbudowanych na palach posrodku zatoki. Wtedy pociagnal mnie za rekaw. Nachylilem sie, zeby uslyszec go przez huk silnika i wycie wiatru.
— Domy — powiedzial.
— Tak! — ryknalem. — Czasem sa w nich nawet ludzie.
Patrzyl na mijane domy, a potem, kiedy zaczely za nami malec, znow usiadl na lodowce. Jeszcze raz sie odwrocil, zeby na nie spojrzec, kiedy prawie zniknely nam z oczu. Potem tylko siedzial, az doplynelismy do Fowey Rock, gdzie zmniejszylem obroty. Wrzucilem jalowy bieg i spuscilem z dziobu kotwice. Poczekalem, az opadnie, zanim wylaczylem silnik.
— W porzadku, Cody — powiedzialem. — Czas zabic pare ryb.
— Usmiechnal sie, co bylo rzadkim wydarzeniem.
— Okay.
Patrzyl na mnie bez mrugniecia okiem, kiedy pokazywalem mu, jak nabijac krewetke na haczyk. Potem sprobowal sam, bardzo powoli i starannie wciskajac haczyk, az koniec wyszedl po drugiej stronie. Popatrzyl na haczyk, potem podniosl wzrok na mnie. Kiwnalem glowa, a on znow spojrzal na krewetke i dotknal miejsca, w ktorym haczyk wbil sie w skorupke.
— W porzadku — powiedzialem. — Teraz wrzuc to do wody. — Popatrzyl na mnie. — Tam sa ryby — dodalem. Cody kiwnal glowa, wystawil czubek wedki za burte i nacisnal guzik na malym kolowrotku z zylka, zeby opuscic przynete do wody. Ja tez zarzucilem przynete za burte i siedzielismy razem, kolyszac sie powoli na falach.
Patrzylem, jak Cody lowi ryby w dzikim, slepym skupieniu. Moze to wynikalo z kombinacji otwartych wod i malego chlopca, ale nie moglem powstrzymac mysli o Reikerze. Chociaz nie moglem w spokoju przeprowadzic sledztwa w jego sprawie, przyjalem, ze jest winny. Kiedy dowie sie, ze MacGregor zniknal? Co wtedy zrobi? Najprawdopodobniej wpadnie w panike i sprobuje zniknac — a jednak, im bardziej o tym myslalem, tym bardziej w to watpilem. Istnieje naturalna, ludzka niechec do rzucania calego zycia i zaczynania gdzie indziej innego. Moze bedzie po prostu ostrozny przez jakis czas. A jesli tak, to bede mogl wypelnic sobie czas z nowym kandydatem do mojej, raczej ekskluzywnej, rubryki towarzyskiej, a ten, kto stworzyl Wyjace Warzywo z ulicy 4 NW i fakt, ze brzmi to jak tytul ksiazki o Sherlocku Holmesie, nie sprawia, ze stanie sie to mniej pilne. Musialem jednak jakos zneutralizowac Doakesa. Jakos, czyms, kiedys, wkrotce musze…
— Czy bedziesz moim tata? — zapytal niespodziewanie Cody.
Na szczescie nie mialem w ustach niczego, czym moglbym sie udlawic, ale przez chwile czulem, jakbym cos mial w gardle, cos w przyblizeniu wielkosci indyka na Swieto Dziekczynienia. Kiedy odzyskalem oddech, udalo mi sie wyjakac:
— Dlaczego pytasz?
Nadal przygladal sie koniuszkowi swojej wedki.
— Mama mowi, ze moze — powiedzial.
— Naprawde? — zapytalem, a on pokiwal glowa, nie podnoszac wzroku.
— W glowie mi sie zakrecilo. Co ta Rita sobie mysli? Bylem tak zajety wciskaniem kitu Doakesowi z moim maskowaniem sie, ze nawet nie wzialem pod uwage tego, co sie dzieje w glowie Rity. Widac powinienem. Czy naprawde tak mysli, przeciez to nie do pomyslenia. Ale przypuszczam, ze mialoby to sens, jesli byloby sie istota ludzka. Na szczescie nie jestem i ten pomysl wydal mi sie zupelnie zwariowany. „Mama mowi, ze moze?” Moze zostalbym tata Cody’ego? To znaczy, hm…
— Coz — rzeklem. To stanowilo bardzo dobry poczatek, jesli wziac pod uwage, ze kompletnie nie mialem pojecia, co powiedziec dalej. Na szczescie dla mnie, kiedy wlasnie zdalem sobie sprawe, ze zadna spojna odpowiedz nie przychodzi mi do glowy, wedzisko Cody’ego gwaltownie podskoczylo.
— Zlapales rybe! — powiedzialem i przez nastepnych kilka minut Cody mogl tylko kurczowo trzymac wedke, a linka furczala, rozwijajac sie z kolowrotka. Ryba raz za razem dziko sie szarpala, smigajac zygzakami w lewo, w prawo, pod lodz i na wprost, ku horyzontowi. Ale powoli, mimo kilku dalekich ucieczek od lodzi, Cody przyciagal rybe coraz blizej. Pomoglem mu utrzymac wedzisko w gorze, nawinac linke i przyciagnac rybe tak, zeby mozna bylo ja wrzucic do lodzi. Cody patrzyl, jak ryba rzuca sie na pokladzie, wymachujac dziko widlastym ogonem.
— To
— Ha — uslyszalem za soba cichutki okrzyk. Odwrocilem sie.
Cody wzial noz i wbil go w rybe. Popatrzyl, jak wije sie wokol ostrza, a potem znow go wbil. Za drugim razem wbil ostrze gleboko w skrzela i na poklad wylala sie fontanna krwi.
— Cody — powiedzialem.
Podniosl na mnie wzrok i dziw nad dziwy, usmiechnal sie.
— Lubie lowic ryby, Dexterze.
10
Do poniedzialkowego poranka nadal nie skontaktowalem sie z Deborah. Dzwonilem raz za razem i chociaz zapoznalem sie z dzwiekiem jej telefonu do tego stopnia, ze potrafilbym go zanucic, Deborah nie odpowiadala. Bylo to coraz bardziej irytujace; oto dysponowalem prawdopodobnym wyjsciem z pulapki, w ktora zapedzil mnie Doakes, ale nie moglem ruszyc sie dalej niz do telefonu. To koszmarne byc od kogos tak zaleznym.