Z radosnym, syntetycznym usmiechem wyszedlem za drzwi, pomachalem Doakesowi i pojechalem do skromnego domku Rity w poludniowym Miami. Ruch uliczny nie byl najgorszy, to znaczy, ze nie zdarzyly sie smiertelne wypadki ani strzelaniny i w niecale dwadziescia minut zaparkowalem samochod przed bungalowem Rity.
Sierzant Doakes minal mnie i pojechal do konca uliczki, a kiedy pukalem do drzwi, stanal po drugiej stronie jezdni.
Drzwi otworzyly sie na osciez i pojawila sie w nich Rita.
— Och! — rzekla. — Dexter.
— We wlasnej osobie — powiedzialem. — Bylem w okolicy i zastanawialem sie, czy zdazylas juz wrocic do domu.
— Hm, ja… wlasnie weszlam w drzwi. Musze strasznie wygladac… Hm, wejdz. Chcesz piwa?
Piwo, co za mysl. Nigdy nie tknalem tego swinstwa, a jednak bylo tak szalenie normalne. Tak perfekcyjnie w stylu „odwiedziny u dziewczyny po pracy”, ze nawet na Doakesie powinno zrobic wrazenie. To byl wlasciwy ruch.
— Z przyjemnoscia — powiedzialem i poszedlem za nia do wzglednie chlodnego salonu.
— Usiadz, prosze — powiedziala. — Mam zamiar troche sie odswiezyc. — Usmiechnela sie do mnie. — Dzieci sa na podworku za domem, ale mysle, ze zaraz tu wpadna, kiedy tylko odkryja, ze przyjechales — dodala i poszla w glab korytarza, a po chwili wrocila z puszka piwa. — Zaraz wracam — rzekla, a potem przeszla do sypialni na tylach domu.
Siedzialem na kanapie i patrzylem na piwo, ktore trzymalem w reku. Nie pije alkoholu — naprawde, alkohol nie jest zalecany drapieznikom. Oslabia refleks, maci zmysly i przeciera na lokciach kaftanik ostroznosci, co zawsze wydawalo mi sie bardzo zla rzecza. Ale oto ja, demon na wakacjach, skladalem ofiare ostateczna ze swoich mocy, stajac sie czlowiekiem — a piwo bylo tym, czego potrzebowal Dexter Abstynent.
Pociagnalem lyk. Smak byl gorzki i mdly. Tez stalbym sie taki, gdybym musial za dlugo trzymac Mrocznego Pasazera przypietego na tylnym siedzeniu pasem bezpieczenstwa. Mysle jednak, ze smak piwa trzeba polubic. Znow upilem lyk, czulem, jak bulgocze w drodze na dol i rozlewa sie po zoladku. I wtedy przyszlo mi do glowy, ze z powodu wszystkich tych emocji i frustracji dnia nie zjadlem lunchu. Ale co, u diabla, to tylko piwko; albo jak dumnie glosil napis na puszce: Piwo JASNE.
Wzialem wiekszy lyk. Nie bylo takie zle, jak sie do niego przyzwyczailo. Do licha, naprawde relaksowalo. Przynajmniej ja czulem sie coraz bardziej rozluzniony z kazdym kolejnym lykiem. Jeszcze jedno odswiezajace pociagniecie — nie pamietam, zeby tak dobrze smakowalo w college’u, kiedy go probowalem. Oczywiscie, wtedy bylem tylko chlopcem, a nie mezczyzna dojrzalym, ciezko pracujacym, uczciwym obywatelem, ktorym stalem sie potem. Przechylilem puszke, ale juz nic z niej nie wycieklo.
Coz — jakos udalo mi sie ja oproznic. A mimo to nadal bylem spragniony. Czy ta nieprzyjemna sytuacja naprawde moze byc tolerowana? Pomyslalem, ze nie. Rzecz absolutnie nie do zniesienia. Nie mialem zamiaru jej tolerowac. Wstalem i poszedlem do kuchni mocnym i zdecydowanym krokiem. W lodowce bylo jeszcze kilka puszek jasnego piwa, wzialem wiec jedna i wrocilem na kanape.
Usiadlem. Otworzylem piwo. Pociagnalem lyk. Znacznie lepiej. A przy okazji, cholera z tym Doakesem. Moze powinienem zaniesc mu jedno piwo. Mogloby to go odprezyc, zlagodnialby wtedy i odwolal cala impreze. W koncu, bylismy po tej samej stronie, prawda?
Lyknalem. Wrocila Rita w dzinsowych szortach i bialej bluzce z malenka satynowa muszka pod szyja. Musialem przyznac, ze wygladala bardzo ladnie. Niezle maskowanie wybralem.
— Coz. — Usiadla na kanapie obok mnie. — Milo cie widziec, tak ni z tego, ni z owego.
— Ano, tak sie zlozylo — powiedzialem.
Przechylila glowe na bok i popatrzyla na mnie smiesznie.
— Miales ciezki dzien w pracy?
— Koszmarny — odparlem i pociagnalem lyk. — Musialem wypuscic zlego typa. Bardzo zlego.
— Och — zachmurzyla sie. — Dlaczego… chcialam powiedziec, czy nie mogles…
— Chcialem moc — rzeklem. — Ale nie moglem. — Unioslem puszke z piwem ku niej. — Polityka. — Znow pociagnalem lyk.
Rita pokrecila glowa.
— Nadal nie moge sie przyzwyczaic do mysli, ze, ze… chodzi mi o to, ze z zewnatrz to wyglada tak rutynowo. Znajdujesz zlego typa, usuwasz go. Ale polityka? To znaczy… co on zrobil?
— Pomogl zabic kilkoro dzieci — powiedzialem.
— Och. — Byla wstrzasnieta. — Moj Boze, musisz cos z tym zrobic. Usmiechnalem sie do niej. Widziala to we wlasciwym swietle. Co za dziewczyna. Czy nie mowilem, ze niezle ja wybralem?
— Pokazalas to jak palcem — stwierdzilem i wzialem ja za reke, zeby popatrzec na ten palec. — Jest cos, co moge zrobic. I to bardzo dobrze. Potrzebny jest tylko sposob. — Poklepalem ja po reku, rozlewajac tylko troche piwa. — Wiedzialem, ze zrozumiesz.
Wygladala na speszona.
— Och — westchnela znowu. — Jaki sposob… to znaczy… co masz zamiar zrobic?
Pociagnalem lyk. Dlaczego jej nie powiedziec? Widzialem, ze juz sie polapala. Czemu nie? Otworzylem usta, ale zanim zdolalem wyszeptac chocby jedna sylabe o Mrocznym Pasazerze i moim niewinnym hobby, do pokoju wpadli Cody i Astor, zatrzymali sie nagle na moj widok i stali, zerkajac na matke.
— Czesc, Dexter. — Astor szturchnela brata.
— Czesc — zawtorowal jej cichutko. Nie byl gadula. Nigdy wiele nie mowil. Biedny dzieciak. Cala ta sprawa z ojcem naprawde namieszala mu w glowie. — Jestes pijany? — zapytal mnie.
— Cody! — powiedziala Rita. Dzielnie machnalem na nia reka i zwrocilem sie do niego bezposrednio.
— Pijany? — zapytalem. — Ja?
— Pokiwal glowa.
— Tak.
— Z cala pewnoscia nie — zaprzeczylem stanowczo, patrzac na niego groznie i dostojnie. — Mozliwe, ze troszeczke podchmielony, ale to zupelnie co innego.
— Och — zdziwil sie, a siostrzyczka wtracila sie do rozmowy:
— Zostajesz na obiad?
— Hm, mysle, ze powinienem juz isc — powiedzialem, ale Rita z zadziwiajaca stanowczoscia polozyla mi dlon na ramieniu.
— W takim stanie nie bedziesz prowadzil — oswiadczyla.
— W jakim stanie?
— Podchmielony — odparl Cody.
— Nie jestem podchmielony.
— Powiedziales, ze jestes — przypomnial Cody. Nie pamietam, kiedy ostatni raz slyszalem, jak wypowiedzial trzy slowa od razu i bylem z niego bardzo dumny.
— Powiedziales — dodala Astor. — Powiedziales, ze nie jestes pijany, tylko troszeczke podchmielony.
— Tak mowilem? — Oboje pokiwali glowami. — Och. Coz, zatem…
— Zatem — wtracila Rita — proponuje, zebys zostal na obiad.
No coz. Chyba powinienem tak zrobic. W kazdym razie mialem pewnosc, ze tak zrobie. Wiem, ze w pewnym momencie, kiedy poszedlem do lodowki po jasne piwo, odkrylem, ze wszystkie zniknely. A troche pozniej znow siedzialem na kanapie. Telewizor byl wlaczony, a ja probowalem domyslic sie, co mowia aktorzy i dlaczego niewidzialna widownia myslala, ze to najweselsze dialogi na swiecie.
Rita usiadla na kanapie obok mnie.
— Dzieci sa w lozku. Jak sie czujesz?
— Czuje sie cudownie — rzeklem. — Gdybym tylko byl w stanie domyslic sie, co tam jest takiego smiesznego.
Rita polozyla mi dlon na ramieniu.
— To naprawde cie gryzie, prawda, ze musiales puscic zlego typa? Dzieci… — Przysunela sie blizej i objela mnie, kladac glowe na moim ramieniu. — Ty jestes takim fajnym facetem, Dexter.
— Nie, nie jestem — odparlem, zastanawiajac sie, dlaczego powiedziala cos tak dziwnego.
Rita wyprostowala sie, spojrzala najpierw w moje lewe, a potem w prawe oko i znowu w lewe.