Kiedy drzwi sie zamknely, mowil dalej:
— Z poczatku nawet mnie nie poznala. Kiedy otworzyla oczy.
— Jestem pewien, ze to normalne — odparlem, choc pewny wcale nie bylem. — W koncu byla w spiaczce.
— Spojrzala prosto na mnie — kontynuowal, jakby mnie nie uslyszal — i byla taka, sam nie wiem. Jakby sie mnie bala. Jakby chciala spytac, kim jestem i co tam robie.
Szczerze mowiac, tez sie nad tym zastanawialem mniej wiecej od roku, ale chyba niestosownie byloby to powiedziec. Poprzestalem wiec na:
— Jestem pewien, ze trzeba czasu, zeby…
— Kim jestem — rzucil, jakby znow nie uslyszal, ze cos powiedzialem. — Caly czas tam siedzialem, ani razu nie zostawilem jej samej na dluzej niz piec minut. — Wbil wzrok w panel z przyciskami, kiedy winda dzwonkiem dala nam znak, ze dotarlismy na miejsce. — A ona nie wie, kim ja jestem.
Drzwi sie rozsunely, ale Chutsky w pierwszej chwili tego nie zauwazyl.
— Coz — powiedzialem w nadziei, ze wyrwe go z odretwienia.
Spojrzal na mnie.
— Chodz na kawe — rzucil i wyszedl. Przecisnal sie obok trzech osob w jasnozielonych kitlach, a ja ruszylem za nim.
Chutsky zaprowadzil mnie do barku na parterze podziemnego parkingu, gdzie jakims cudem w miare szybko dostal dwa kubki kawy; nie do wiary, ze nikt sie przed niego nie wepchnal ani nawet nie dal mu kuksanca pod zebro. Poczulem sie przez to troche lepszy od niego: od razu bylo widac, ze nie jest z Miami. Z drugiej strony, nie mozna narzekac, kiedy sa wyniki, wiec przyjalem kawe i usiadlem przy stoliku w kacie.
Chutsky nie patrzyl na mnie ani, nawiasem mowiac, na nic innego. Nie mrugal, caly czas mial taka sama mine. Nie przychodzilo mi do glowy nic, co warto bylo powiedziec, wiec, jak dwaj starzy kumple, siedzielismy przez kilka minut w niezrecznej ciszy, az w koncu wykrztusil:
— A jesli juz mnie nie kocha?
Zawsze staram sie byc skromny, zwlaszcza w kwestii moich uzdolnien, i swietnie zdaje sobie sprawe, ze tak naprawde znam sie na jednej albo dwoch rzeczach, a doradzanie w sprawach sercowych na pewno do nich nie nalezy. A poniewaz nie rozumiem milosci, troche niesprawiedliwie bylo oczekiwac ode mnie wypowiedzi na temat jej mozliwej utraty.
Mimo to bylo oczywiste, ze bez jakiegos komentarza sie nie obejdzie, wiec opierajac sie pokusie, by powiedziec: „Nie wiem, czemu w ogole cie pokochala”, siegnalem do mojego skarbca banalow i wygrzebalem, co nastepuje:
— Oczywiscie, ze cie kocha. Przezyla wielki stres… trzeba czasu, zeby doszla do siebie.
Chutsky przygladal mi sie przez kilka sekund w oczekiwaniu na ciag dalszy, ktory jednak nie nastapil. Odwrocil sie i wzial lyk kawy.
— Moze masz racje — powiedzial.
— Pewnie, ze mam — stwierdzilem. — Daj jej troche czasu, zeby wyzdrowiala. Bedzie dobrze. — Kiedy to mowilem, nie razil mnie grom, wiec calkiem mozliwe, ze nie klamalem.
Dopijalismy kawe we wzglednej ciszy, Chutsky zgnebiony mysla, ze moze juz byc niekochany, i Dexter coraz bardziej nerwowo zerkajacy na zegar w miare, jak zblizalo sie poludnie, pora, by wyjsc i przygotowac zasadzke na Weissa. Az w koncu, juz nie jak stary kumpel, oproznilem kubek i wstalem.
— Przyjde pozniej — powiedzialem, ale Chutsky tylko skinal glowa i zalosnie pociagnal nastepny lyk kawy.
— Dobra. Na razie.
26
Dzielnica Golden Lakes zuchwale lamala prawo kanoniczne rynku nieruchomosci w Miami; mimo ze jej nazwa oznaczala „zlote jeziora”, bylo w niej nawet kilka jezior i jedno z nich przylegalo do szkolnego dziedzinca. Co prawda nie bylo zlote — raczej mlecznozielone — ale nie dalo sie zaprzeczyc, ze jest to jezioro, a przynajmniej spory staw. Potrafilem jednak zrozumiec, ze ciezko byloby sciagnac ludzi do dzielnicy o nazwie „Mlecznozielony Staw”, wiec moze deweloperzy mimo wszystko wiedzieli, co robia, choc stanowiloby to kolejne pogwalcenie tradycji.
Przyjechalem na dlugo przed zakonczeniem lekcji i pare razy okrazylem szkole, wypatrujac miejsca, w ktorym Weiss mogl sie zaczaic. Nie bylo takiego. Droga od wschodu konczyla sie w miejscu, gdzie jezioro prawie siegalo ogrodzenia. Ogrodzenie natomiast bylo wysokie, wykonane z drucianej siatki i szczelnie otaczalo cala szkole, nawet od strony jeziora — ani chybi na wypadek, gdyby na jej teren probowala wtargnac nieprzyjazna zaba. Prawie dokladnie tam, gdzie boczna droga urywala sie na brzegu jeziora, za boiskiem, byla brama, bezpiecznie jednak zamknieta na duza klodke z lancuchem.
Zostawalo tylko wejscie od frontu szkoly, ale dostepu do niego bronily strozowka i zaparkowany obok niej radiowoz. Sprobuj przedostac sie do srodka w godzinach lekcji, a zatrzyma cie straznik albo policjant. Sprobuj to zrobic tuz przed lekcjami albo tuz po nich, a zatrzymaja cie setki nauczycieli, mamus i osob wyznaczonych do przeprowadzania dzieci przez jezdnie. A jesli nawet cie nie zatrzymaja, to nadmiernie utrudnia ci zadanie i naraza na zbyt wielkie ryzyko.
Czyli, z punktu widzenia Weissa, oczywistym rozwiazaniem bylo zajac pozycje odpowiednio wczesnie. Ja zas musialem wykombinowac, gdzie mogl sie ukryc. Zagonilem do roboty moje Mroczne Szare Komorki i jeszcze raz powoli okrazylem teren szkoly. Gdybym chcial kogos porwac, jak bym to rozegral? Po pierwsze, musialbym to zrobic w chwili, kiedy ten ktos bedzie wchodzil albo wychodzil, bo za trudno byloby pokonac przeszkody podczas lekcji. A wiec zaczailbym sie przy glownej bramie — i wlasnie dlatego tam skupiala sie cala ochrona, poczawszy od gliniarza na sluzbie, a na wrednym panu od zajec technicznych skonczywszy.
Oczywiscie, byloby duzo latwiej, gdyby udalo sie wczesniej przedostac na teren szkoly i zaatakowac, kiedy ochrona skupi sie przy glownej bramie. Jednak zeby tego dokonac, trzeba by zrobic dziure w ogrodzeniu albo je przesadzic w miejscu, gdzie byla szansa pozostac niezauwazonym — albo skad mozna by dotrzec do szkoly na tyle szybko, ze nawet gdyby ktos cos zauwazyl, nie mialoby to znaczenia.
Ale z tego, co widzialem, takie miejsce nie istnialo. Okrazylem szkole ponownie; nic. Ogrodzenie ze wszystkich stron, z wyjatkiem frontu, bieglo w sporej odleglosci od budynkow. Jedyny widoczny slaby punkt znalazlem nad stawem. Miedzy linia wody a siatka rosla kepa sosen i karlowatych krzakow, ale za daleko bylo stamtad do zabudowan. Nie daloby sie niepostrzezenie pokonac ogrodzenia, a co dopiero przejsc przez cale boisko.
A ja nie moglem zrobic nastepnego okrazenia i nie wzbudzic podejrzen. Ostroznie wjechalem na ulice od poludniowej strony szkoly, zaparkowalem woz i zaczalem sie zastanawiac. Z calego mojego przenikliwego rozumowania plynal jeden wniosek: ze Weiss sprobuje uprowadzic dzieci tutaj, tego popoludnia, a te chlodna, nienagannie logiczna konkluzje potwierdzil goracy, niezaprzeczalny wybuch pewnosci Pasazera. Ale jak to rozegra? Spojrzalem na szkole i ogarnelo mnie niezwykle silne przeczucie, ze gdzies w poblizu to samo robi Weiss. Nie, nie przedrze sie na oslep przez ogrodzenie w nadziei, ze dopisze mu szczescie. Prowadzil obserwacje, odnotowal szczegoly i teraz mial gotowy plan. A mnie zostalo jakies pol godziny, zeby ten plan rozgryzc i wymyslic, jak go pokrzyzowac.
Spojrzalem na ukos, w strone kepy drzew nad jeziorem. Tylko tam byla jakas oslona. Ale co z tego, skoro konczyla sie przy ogrodzeniu? Nagle cos mignelo mi z lewej strony i odwrocilem sie, zeby zobaczyc, co to bylo.
Przy zamknietej na klodke bramie zatrzymala sie biala furgonetka, z ktorej wysiadl mezczyzna w zoltozielonej koszuli i czapce tego samego koloru, ze skrzynka z narzedziami w reku, wyraznie widoczny z daleka. Podszedl do bramy, postawil skrzynke na ziemi i uklakl przy lancuchu.
Oczywiscie. Zeby stac sie niewidzialnym, najlepiej byc widocznym jak na dloni. Jestem czescia pejzazu; jestem wlasciwym czlowiekiem na wlasciwym miejscu. Przyszedlem tylko naprawic ogrodzenie i w ogole nie ma co na mnie patrzec, cha, cha.
Uruchomilem samochod. Powoli jechalem wzdluz ogrodzenia, nie odrywalem oczu od jasnozielonej plamy i