— Niedlugo sie przekonasz, ze ciebie lubia — powiedzial. — Nie znosza tylko twojego rzadu.
Pokrecilem glowa.
— Naprawde potrafia ot tak oddzielic jedno od drugiego?
— Jasne — odparl. — To prosta kubanska logika.
I choc wydawalo sie to zupelnie bez sensu, jako rodowity mieszkaniec Miami, doskonale wiedzialem, co to znaczy; Kubanska Logika byla przedmiotem nieustajacych zartow w kubanskiej spolecznosci. Najlepsze wyjasnienie tego terminu, jakie slyszalem, przedstawil pewien profesor na uczelni. To bylo na zajeciach z poezji, na ktore zapisalem sie w proznej nadziei, ze naucze sie zagladac w glab ludzkiej duszy, skoro sam jej nie mam. Profesor, o ktorym mowa, czytal na glos Walta Whitmana — ten urywek pamietam do dzis, bo tak doskonale podsumowuje ludzka nature. „Sam sobie zaprzeczam? No coz, wiec sam sobie zaprzeczam — jestem wielki, skladam sie z mnogosci”[1].
I po tych slowach podniosl wzrok i powiedzial: „Czysta kubanska logika”, zaczekal, az smiech ucichnie, i kontynuowal czytanie wiersza.
Dlatego jesli Kubanczycy nie przepadali za Ameryka, a za Amerykanami owszem, wymagalo to od nich nie wiekszej ekwilibrystyki umyslowej niz ta, z jaka spotykalem sie niemal co dzien. W kazdym razie cos zagrzechotalo, zabrzeczal glosny dzwonek i na tasmociagu wyjechal nasz bagaz. Nie mielismy go duzo, po jednej malej torbie na glowe, skarpetki na zmiane i tuzin Biblii — i niosac torby, minelismy celniczke, ktora wydawala sie bardziej zainteresowana rozmowa ze stojacym obok straznikiem niz przylapaniem nas na szmuglowaniu broni czy portfeli akcji. Zerknela tylko na torby i machnela reka na znak, ze mozemy przejsc, ani na chwile nie przerywajac monologu wyrzucanego z predkoscia karabinu maszynowego. No i ani sie obejrzelismy, a juz bylismy wolni i wychodzilismy przez drzwi na slonce. Chutsky zagwizdal na taksowke, szarego mercedesa, i wysiadl z niego mezczyzna w szarej liberii, ktory wzial od nas bagaz. Chutsky powiedzial do niego: „Hotel Nacional”, kierowca wrzucil nasze torby do bagaznika i wszyscy wsiedlismy do wozu.
Autostrada do Hawany byla strasznie wyboista, za to prawie zupelnie pusta. Zauwazylismy tylko kilka innych taksowek, pare motocykli, wlokace sie ciezarowki wojskowe i nic wiecej — przez cala droge do miasta. A potem ulice nagle eksplodowaly zyciem, zaroilo sie na nich od starych samochodow, rowerow, tlumow wylewajacych sie z chodnikow na jezdnie i bardzo dziwnie wygladajacych autobusow ciagnietych przez ciezarowki z silnikiem Diesla. Dwa razy dluzsze od typowego amerykanskiego autobusu, ksztaltem przypominaly litere „M” — z koncami wzniesionymi jak skrzydla i plaskim, niskim srodkiem. Tak byly zatloczone, ze wydawalo sie, ze do srodka nie da sie szpilki wetknac, ale na moich oczach jeden z nich przystanal i, jakzeby inaczej, wcisnela sie do niego nastepna grupa ludzi.
— Wielblady — rzucil Chutsky i spojrzalem na niego z zaciekawieniem.
— Slucham?
Skinal glowa na jeden z dziwnych autobusow.
— Tak na nie mowia — wyjasnil. — Tlumacza, ze to przez ich ksztalt, ale moim zdaniem chodzi raczej o zapach w srodku w godzinach szczytu. — Pokrecil glowa. — Zabieraja po czterysta ludzi wracajacych z pracy, a nie maja klimy ani otwieranych okien. Niewiarygodne.
Byla to fascynujaca ciekawostka, a przynajmniej Chutsky musial tak uwazac, skoro nie mial do zaoferowania zadnych glebszych spostrzezen, mimo ze jechalismy przez miasto, ktore widzialem pierwszy raz w zyciu. Jednak na tym jego checi, by robic za przewodnika turystycznego, najwyrazniej sie wyczerpaly, i przesliznelismy sie miedzy samochodami na szeroki bulwar biegnacy wzdluz linii brzegu. Na wysokim urwisku po drugiej stronie przystani widzialem stara latarnie morska i mury obronne, a za nimi w niebo piela sie czarna smuzka dymu. Miedzy nami a woda byly szeroki chodnik i falochron. Rozbijajace sie o niego fale wzbijaly w powietrze mgielke malych kropel, ale nikt nie mial nic przeciwko temu, zeby dac sie troche ochlapac. Przy falochronie zebraly sie tlumy ludzi w roznym wieku, ktorzy siedzieli, stali, spacerowali, lowili ryby, lezeli i sie calowali. Minelismy dziwna powykrzywiana rzezbe, chwile podskakiwalismy na wybojach i skrecilismy w lewo, gdzie droga wiodla na szczyt malego wzgorza. A tam naszym oczom ukazal sie hotel Nacional z fasada, ktorej glownym elementem wystroju wkrotce miala byc zlosliwie usmiechnieta twarz Dextera. No chyba ze najpierw znajdziemy Weissa.
Kierowca zatrzymal woz przed okazalymi marmurowymi schodami i wyszedl odzwierny w stroju wloskiego admirala. Zaklaskal w dlonie i boy w uniformie przybiegl po nasze bagaze.
— Jestesmy na miejscu — oznajmil Chutsky, w sumie niepotrzebnie. Admiral otworzyl drzwi i Chutsky wysiadl. Mnie, jako ze siedzialem po drugiej stronie, pozwolono otworzyc drzwi samodzielnie. Tak uczynilem i wysiadlem prosto w gaszcz usluznych usmiechow. Chutsky zaplacil kierowcy i poszlismy za boyem schodami do hotelu.
Hol wygladal jak wyciosany z tego samego bloku marmuru co schody. Byl dosc waski, ale za to tak dlugi, ze jego drugi koniec ginal gdzies w mglistej oddali za recepcja. Poszlismy za boyem do recepcji, obok pluszowych foteli i aksamitnego sznura, i recepcjonista wyraznie ucieszyl sie na nasz widok.
— Senor Freeney — usmiechnal sie i sklonil glowe. — Jak milo znow pana widziec. — Uniosl brew. — Chyba nie przyjechal pan na Festiwal Sztuki? — Mowil z akcentem nie gorszym niz ten, ktory slyszalem w Miami.
Chutsky, tez wyraznie zadowolony ze spotkania, wyciagnal reke nad kontuarem i uscisnal dlon recepcjonisty.
— Jak sie masz, Rogelio? Tez sie ciesze, ze cie widze. Przyjechalem pokazac nowemu, co i jak. — Polozyl dlon na moim ramieniu i popchnal mnie do przodu, jak nadasanego chlopca, ktoremu kaza pocalowac babunie w policzek. — To David Marcey, jedna z naszych wschodzacych gwiazd — rzekl. — Wyglasza piekielnie dobre kazania.
Rogelio podal mi reke.
— Bardzo mi milo pana poznac, senor Marcey.
— Dziekuje. Macie tu piekny hotel.
Znow lekko sie sklonil i zaczal stukac w klawiature komputera.
— Mam nadzieje, ze beda panowie zadowoleni z pobytu — powiedzial. — Jesli senor Freeney nie ma nic przeciwko, ulokuje panow na pietrze reprezentacyjnym. Stamtad jest blizej na sniadanie.
— Jak milo — rzucilem.
— Jeden pokoj czy dwa? — spytal.
— Tym razem jeden, Rogelio — odrzekl Chutsky. — Limit wydatkow, rozumiesz.
— Oczywiscie — stwierdzil Rogelio. Szybko stuknal jeszcze w kilka klawiszy, po czym zamaszystym gestem przesunal po blacie dwa klucze. — Prosze.
Chutsky polozyl dlon na kluczach i nachylil sie ku niemu.
— Jeszcze jedno, Rogelio — odezwal sie znizonym glosem. — Z Kanady przyjezdza nasz znajomy. Nazywa sie Brandon Weiss. — Przysunal klucze do siebie i w miejscu, gdzie lezaly, pojawil sie banknot dwudziestodolarowy. — Chcielibysmy zrobic mu niespodzianke — dodal. — Dzis jego urodziny.
Rogerio poruszyl reka i banknot zniknal jak mucha w paszczy jaszczurki.
— Oczywiscie — zapewnil. — Dam panom znac, jak tylko sie zjawi.
— Dzieki, Rogelio. — Chutsky odwrocil sie i przywolal mnie gestem. Poszedlem za nim i boyem taszczacym nasze bagaze na drugi koniec holu, do szeregu wind gotowych zawiezc nas na pietro reprezentacyjne. Czekala tam grupa ludzi w bardzo ladnych urlopowych ubraniach i moze byl to tylko wytwor mojej rozgoraczkowanej wyobrazni, ale wydawalo mi sie, ze patrza z przerazeniem na nasze misjonarskie stroje. Coz, nie pozostawalo nic innego, jak tylko trzymac sie scenariusza, wiec usmiechnalem sie do nich i ugryzlem sie w jezyk, zeby nie wyskoczyc z jakims religijnym cytatem, najchetniej z Apokalipsy.
Drzwi rozsunely sie i tlum zapakowal sie do windy. Boy zachecil z usmiechem:
— Prosze jechac, panowie, bede za dwie minuty. — I przewielebny Freeney i ja wsiedlismy.
Drzwi sie zamknely. Wychwycilem jeszcze kilka zaniepokojonych spojrzen na moje buty, ale nikt nie mial nic do powiedzenia i ja tez nie. Zastanawialem sie za to, dlaczego ja i Chutsky musimy mieszkac w jednym pokoju. Nie mialem wspollokatora od czasow studenckich, a i wtedy nie najlepiej sie to ulozylo. No i doskonale wiedzialem, ze Chutsky chrapie.
Drzwi rozsunely sie i wyszlismy. Ruszylem za Chutskym w lewo, do nastepnej recepcji, w ktorej przy szklanym wozku stal kelner. Uklonil sie i podal kazdemu z nas wysoka szklanke.
— Co to? — spytalem.