polerowac pociskow. Przez Chutsky’ego moje zyciowe powolanie tracilo caly swoj urok.
Mimo to poprosilem go o pomoc i teraz bylem na nia skazany. Nie mialem wiec innego wyjscia, jak tylko zrobic dobra mine do zlej gry i przejsc do rzeczy.
— No to swietnie — rzucilem z zachecajacym usmiechem, na ktory sam nie dalem sie nabrac. — Kiedy zaczynamy?
Chutsky prychnal i schowal pistolety z powrotem do teczki. Podal mi ja, dyndajaca na haku.
— Jak przyjedzie — powiedzial. — Na razie schowaj to do szafy.
Wzialem od niego teczke i zanioslem ja do szafy. Juz mialem otworzyc drzwi, kiedy nagle uslyszalem w oddali slaby szelest skrzydel i zamarlem. Co sie dzieje? — spytalem w duchu. Nastapilo lekkie, nieslyszalne drgnienie, wzmozenie swiadomosci, ale nic ponadto.
Wyjalem wiec z teczki moj pozal sie Boze pistolet i z palcem na cynglu siegnalem do galki w drzwiach szafy. Otworzylem je — i przez chwile moglem tylko wpatrywac sie w nieoswietlone wnetrze i czekac, az w odpowiedzi ciemnosc osloni mnie swoimi skrzydlami. To byl niewiarygodny, surrealistyczny obraz jak ze snu — ale tak dlugo mu sie przygladalem, ze w koncu musialem uwierzyc, ze jest prawdziwy.
To byl Rogelio, znajomek Chutsky’ego z recepcji, ktory mial nam powiedziec, kiedy zjawi sie Weiss. Wygladalo jednak na to, ze powie nam raczej niewiele, chyba ze na seansie spirytystycznym. Poniewaz — jesli wierzyc pozorom — sadzac po mocno zacisnietym na szyi pasku, wybaluszonych oczach i wywalonym jezyku, byl definitywnie martwy.
— Co jest, stary? — rzucil Chutsky.
— Weiss chyba juz sie zameldowal — stwierdzilem.
Chutsky podzwignal sie z lozka i podszedl do szafy. Chwile popatrzyl i zaklal:
— Cholera. — Wlozyl reke do srodka i poszukal u Rogelia pulsu, co wydalo mi sie raczej zbyteczne, ale zapewne okreslonych procedur trzeba przestrzegac. Oczywiscie, pulsu nie wyczul i wymamrotal: — Cholera jasna. — Nie bardzo rozumialem, co da powtorzenie tego samego slowa, ale rzecz jasna to on byl ekspertem, wiec tylko patrzylem, jak grzebal w kieszeniach Rogelia. — Jego klucz uniwersalny — powiedzial. Schowal go do swojej kieszeni. Oprocz tego znalazl zwykle drobiazgi: klucze, chusteczke, grzebien, troche pieniedzy. Przez chwile uwaznie ogladal banknoty. — Kanadyjska dwudziestka — zauwazyl. — Chyba dostal od kogos napiwek, nie?
— Myslisz, ze od Weissa? — upewnilem sie.
Wzruszyl ramionami.
— Ilu znasz Kanadyjczykow psychopatow?
Dobre pytanie. Jako ze sezon Narodowej Ligi Hokeja skonczyl sie kilka miesiecy wczesniej, do glowy przyszedl mi tylko jeden — Weiss.
Chutsky wyciagnal koperte z kieszeni marynarki Rogelia.
— O, prosze — powiedzial. — Pan B.Weiss, pokoj 865. — Podal ja mnie. — Domyslam sie, ze to kupony na darmowe drinki. Zajrzyj do srodka.
Odchylilem skrzydelko i wyciagnalem dwa tekturowe prostokaty. I rzeczywiscie: dwa drinki gratis w Cabaret Parisien, slynnym hotelowym kabarecie.
— Skad wiedziales? — spytalem.
Chutsky skonczyl swoje makabryczne przeszukanie i wyprostowal sie.
— Dalem ciala — stwierdzil. — Powiedzialem Rogeliowi, ze Weiss ma urodziny, a on postanowil zatroszczyc sie o dobra marke hotelu i moze przy okazji wy debic napiwek. — Uniosl kanadyjski banknot dwudziesto — dolarowy. — To rownowartosc miesiecznej pensji — wyjasnil. — Trudno mu sie dziwic. — Wzruszyl ramionami. — Czyli ja nawalilem, a on nie zyje. A my siedzimy po tylki w gownie.
Choc najwyrazniej nie do konca przemyslal te metafore, zrozumialem jej ogolna wymowe. Weiss wiedzial, ze tu jestesmy, my nie mielismy pojecia, gdzie on jest i co knuje, no a do tego w naszej szafie tkwil jakze dla nas klopotliwy trup.
— No dobrze — powiedzialem i tym razem dla odmiany bylem zadowolony, ze moge zdac sie na takiego rutyniarza jak Chutsky; zakladajac, rzecz jasna, ze mial doswiadczenie w dawaniu ciala i znajdowaniu uduszonych trupow we wlasnej szafie. W kazdym razie na pewno znal sie na tym lepiej niz ja. — To co robimy?
Chutsky wzruszyl ramionami.
— Najpierw trzeba obejrzec jego pokoj. Pewnie juz zwial, ale wy — szlibysmy na durniow, gdybysmy tego nie sprawdzili. — Wskazal ruchem glowy koperte w mojej dloni. — Wiemy, w ktorym pokoju sie zatrzymal, a on niekoniecznie wie, ze my to wiemy. A jesli tam bedzie… bedziemy musieli, jak to ujales, pobawic sie z nim w Dziki Zachod.
— A jesli go nie bedzie? — spytalem, bo ja tez mialem wrazenie, ze Rogelio to pozegnalny prezent i Weiss juz galopuje w sina dal.
— Czy go nie bedzie — zaczal — czy bedzie i go sprzatniemy… tak czy owak, przykro mi, stary, ale to koniec naszych wakacji. — Skinal glowa w strone Rogelia. — Wczesniej czy pozniej go znajda, a wtedy bedzie chryja. Musimy wiac.
— Ale co z Weissem? — nie dawalem za wygrana. — A jesli juz wyjechal?
Chutsky pokrecil glowa.
— On tez musi uciekac, jesli mu zycie mile — powiedzial. — Wie, ze go scigamy, a kiedy znajda Rogelia, ktos sobie przypomni, ze widzial ich razem… mysle, ze juz wzial nogi za pas. Ale na wszelki wypadek musimy zajrzec do jego pokoju. A potem dac dyla z Kuby, muy rapido.
Strasznie sie balem, ze wyskoczy z jakims okropnie zawilym planem pozbycia sie zwlok Rogelia, na przyklad przez zanurzenie ich w roztworze lasera, wiec kamien spadl mi z serca, ze wreszcie choc raz powiedzial cos do rzeczy. W Hawanie wlasciwie nie zobaczylem nic oprocz wnetrza pokoju hotelowego i dna szklanki po mojito, ale bylo oczywiste, ze nadszedl czas, by wrocic do domu i popracowac nad Planem B.
— Dobrze — zgodzilem sie. — Chodzmy.
Chutsky skinal glowa.
— To rozumiem — rzucil. — Wez pistolet.
Zatknalem to zimne, nieporeczne cholerstwo za pas i zaslonilem okropna zielona marynarka. Kiedy Chutsky zamknal szafe, poszedlem na korytarz.
— Wywies kartke „Nie przeszkadzac” — polecil mi. Doskonaly pomysl, ktory dowodzil, ze nie mylilem sie co do jego doswiadczenia. Byloby niezrecznie, gdyby w tej chwili przyszla pokojowka, zeby umyc wieszaki. Zostawilem wywieszke na galce w drzwiach i poszedlem korytarzem do schodow, a Chutsky za mna.
Czulem sie bardzo, bardzo dziwnie, kiedy tropilem zwierzyne na jasno oswietlonym korytarzu, bez ksiezyca na wzburzonym niebie ponad moim ramieniem, bez lsniacego oczekiwana rozkosza ostrza i bez radosnego syku z mrocznego tylnego siedzenia, na ktorym Pasazer szykowal sie do przejecia kierownicy; nie bylo nic procz tupotu nog Chutsky’ego, tej prawdziwej na przemian z ta metalowa, i naszych oddechow. Odszukalismy wyjscie pozarowe i wdrapalismy sie po schodach na siodme pietro. Pokoj 865, zgodnie z moimi przypuszczeniami, wychodzil na fronton hotelu; idealne miejsce dla Weissa na to, by ustawic kamere. Stanelismy w milczeniu przed drzwiami i Chutsky, trzymajac pistolet hakiem, niezdarnie wyciagnal klucz uniwersalny Rogelia. Podal mi go, wskazal drzwi ruchem glowy i szepnal:
— Raz. Dwa… Trzy. — Wcisnalem klucz do zamka, przekrecilem galke i cofnalem sie o krok, a Chutsky wpadl do srodka z uniesionym pistoletem. Ruszylem za nim i z zazenowaniem trzymalem bron w pogotowiu.
Oslanialem Chutsky’ego, a on otworzyl kopniakiem drzwi lazienki, potem szafe, az w koncu odprezyl sie i zatknal pistolet z powrotem za pas.
— A nie mowilem? — spytal, wpatrzony w stolik przy oknie. Stal na nim duzy kosz owocow, w czym doszukalem sie pewnej ironii, zwazywszy na to, co Weiss zwykl z nimi robic. Poszedlem obejrzec go z bliska; na szczescie, w srodku nie bylo ani wnetrznosci, ani palcow. Tylko owoce mango, papai i tak dalej, a do tego kartka z napisem:,JFeliz Navidad. Hotel Nacional”. Raczej standardowa wiadomosc; nic nadzwyczajnego. Ale przez nia zginal Rogelio.
Zajrzelismy do szuflad i pod lozko, ale nie bylo tam nic a nic. Nie liczac kosza owocow, pokoj byl tak pusty, jak przegrodka w Dexterze oznakowana slowem „Dusza”. Weiss zniknal.
33