by stwierdzic, ze zostal postrzelony z przejezdzajacego samochodu. Ale ze w policyjnym dochodzeniu nic nigdy nie moze byc oczywiste, spocony od upalu robilem rzeczy niebezpiecznie bliskie pracy fizycznej po to tylko, zeby moc wypelnic odpowiednie formularze.
Prawie cala sztuczna ludzka powloka splynela ze mnie wraz z potem i kiedy wrocilem do mojego malego boksu na komendzie, marzylem tylko o tym, zeby wziac prysznic, wlozyc suche ubranie, a potem moze posiekac kogos, kto na to ze wszech miar zaslugiwal. A to oczywiscie skierowalo moje powoli rozkrecajace sie mysli na tory, u ktorych kresu czekal Weiss, i poniewaz nie mialem nic innego do roboty, jak tylko upajac sie dotykiem i zapachem wlasnego potu, ponownie zajrzalem na YouTube.
I tym razem u dolu strony Weissa czekala na mnie zupelnie nowa miniatura.
Podpisana „Dexterama!”
Nie bylo zadnego innego realistycznego wyboru. Kliknalem ja.
Ekran zajela niewyrazna, rozmazana plama, a potem zagrala orkiestra i dzwieki instrumentow stopniowo przeszly w podniosla muzyke, w sam raz na uroczyste zakonczenie roku szkolnego. I przy jej akompaniamencie ukazal sie szereg obrazow: ciala z serii „Nowe Miami” przeplatane ujeciami przedstawiajacymi reakcje ludzi na ich widok, z komentarzem Weissa w roli spikera makabrycznej kroniki filmowej.
— Od tysiecy lat — recytowal — spotykaja nas straszne rzeczy… — i tu pojawily sie zblizenia cial i ich twarzy, zakrytych plastikowymi maskami. — I czlowiek raz po raz zadaje sobie pytanie: co ja tu robie? A odpowiedz jest zawsze ta sama… — Zblizenie twarzy z tlumu w Fairchild Gardens, zdumionej, skonsternowanej, niepewnej, i glos Weissa, nasladujacego glupkowaty ton: — „Nie wiem”.
Film zrobiony byl bardzo niewprawnie, w niczym nie przypominal poprzednich, ale staralem sie nie oceniac go zbyt surowo — w koncu Weiss przejawial talent w innej dziedzinie, a poza tym stracil pierwszego asystenta i zabil drugiego, ktory znal sie na montazu.
— Dlatego czlowiek szuka ratunku w sztuce — powiedzial Weiss nienaturalnie uroczystym, przejetym tonem. — A sztuka daje nam duzo lepsza odpowiedz… — Zblizenie milosnika joggingu znajdujacego cialo na South Beach, a po nim slynny krzyk Weissa.
— Jednak sztuka konwencjonalna ma swoje granice — ciagnal. — Poslugiwanie sie tradycyjnymi srodkami jak farba czy kamien tworzy bowiem bariere miedzy wydarzeniem artystycznym a odbiorca sztuki. A nam, jako artystom, powinno zalezec przede wszystkim na przelamywaniu barier… — Zdjecie muru berlinskiego, burzonego przez wiwatujacy tlum.
— Dlatego tacy tworcy jak Chris Burden i David Neruda zaczeli eksperymentowac i robic dziela sztuki ze swoich cial… i oto runela jedna bariera! To jednak nie wystarcza, bo dla przecietnego widza… — nastepna glupkowata twarz z tlumu — …nie ma roznicy miedzy bryla gliny a jakims szurnietym artysta; bariera wciaz istnieje! Fatalnie!
I wtedy na ekranie pojawila sie twarz Weissa; kamera zachybotala sie lekko, jakby ja poprawial.
— Musimy byc bardziej bezposredni. Niech publicznosc stanie sie czescia wydarzenia, a wtedy bariera zniknie. Musimy tez uzyskac lepsze odpowiedzi na nurtujace nas pytania. Pytania takie, jak: „Czym jest prawda?”, „Gdzie jest prog ludzkiego cierpienia?” I najwazniejsze z nich wszystkich… — tu ukazal sie ten okropny fragment z Dexterem ciskajacym Doncevicia do bialej porcelanowej wanny — …co zrobilby Dexter, gdyby stal sie elementem dziela, a nie tworca?
I w tej chwili rozbrzmial nowy krzyk — tym razem nie Weissa; stlumiony, a przy tym znajomy, ktory gdzies juz slyszalem, choc jak na zlosc nie moglem skojarzyc, gdzie. Na ekranie ukazal sie lekko usmiechniety Weiss. Zerknal przez ramie.
— Przynajmniej na to ostatnie pytanie mozemy odpowiedziec, prawda? — spytal, podniosl kamere, odwrocil obiektyw od swojej twarzy i skierowal na niewyrazna, rozedrgana plame w tle. Plama powoli nabrala ostrych ksztaltow i wtedy zrozumialem, dlaczego ten krzyk brzmial znajomo.
To byla Rita.
Lezala na boku, z rekami zwiazanymi za plecami i nogami skrepowanymi w kostkach. Szamotala sie gwaltownie i wydala nastepny glosny, stlumiony dzwiek, tym razem pelen oburzenia.
Weiss sie rozesmial.
— Publicznosc jest sztuka — powiedzial. — A ty, Dexter, bedziesz dzielem mojego zycia. — Usmiechnal sie i choc usmiech nie byl sztuczny, nie wygladal zbyt ladnie. — To bedzie absolutna… rewolucja artystyczna — zakonczyl i obraz zniknal.
Mial Rite — i doskonale wiem, ze powinienem byl zerwac sie na rowne nogi, zlapac za strzelbe na wiewiorki i z okrzykiem bojowym wdrapac sie na sosne — ale poczulem, ze ogarnia mnie zadziwiajacy spokoj, i dlugo tylko siedzialem, i zastanawialem sie, co tez Weiss moze jej zrobic. W koncu jednak dotarlo do mnie, ze trzeba dzialac, w taki czy inny sposob. I dlatego zaczerpnalem powietrza z zamiarem, by dzwignac sie z krzesla i wyjsc.
Zdazylem jednak tylko wziac krotki wdech i zanim zdazylem chocby postawic jedna noge na podlodze, zza moich plecow dobiegl glos.
— To twoja zona, zgadza sie? — powiedzial detektyw Coulter.
Kiedy juz odlepilem sie od sufitu, odwrocilem sie i spojrzalem na Coultera. Stal tuz za progiem, moze poltora metra ode mnie, ale dosc blisko, by wszystko zobaczyc i uslyszec. Nie bylo jak wymigac sie od odpowiedzi.
— Tak — odparlem. — To Rita.
Skinal glowa.
— Tamten z tym gosciem w wannie wygladal jak ty.
— To… ja… — wyjakalem. — Nie sadze.
Coulter ponownie skinal glowa.
— To byles ty — stwierdzil. A poniewaz nie mialem nic do powiedzenia i nie chcialem znow sluchac, jak sie jakam, tylko pokrecilem glowa.
— I co, bedziesz tak siedzial? Facet ma twoja zone — powiedzial.
— Wlasnie mialem wstac — zauwazylem.
Coulter przechylil glowe na bok.
— Koles chyba cie nie lubi czy cos — stwierdzil.
— Na to wyglada — przyznalem.
. — Jak sadzisz, dlaczego? — spytal.
— Przeciez mowilem. Uderzylem jego chlopaka — powiedzialem i nawet jak dla mnie zabrzmialo to nad wyraz zalosnie.
— Ano tak — mruknal Coulter. — Tego, co zniknal. Nadal nie wiesz, gdzie go ponioslo, co?
— Nie — odparlem.
— Nie wiesz. — Przekrzywil glowe. — Bo to nie on lezal w tej wannie. I nie ty stales nad nim z pila.
— Nie, oczywiscie, ze nie.
— Ale gosc moze myslec, ze to byles ty, bo taki jestes do tamtego podobny — ciagnal. — I dlatego porwal ci zone. Zeby wyrownac rachunki, nie?
— Detektywie, naprawde nie wiem, gdzie jest jego chlopak — zapewnilem. I bylo to zgodne z prawda, gdy wziac pod uwage plywy, nurt i nawyki morskich padlinozercow.
— Hm — chrzaknal i przybral mine, ktora, jak przypuszczalem, miala wygladac na zamyslona. — Czyli ot tak sobie postanowil, hm. Zrobic z twojej zony dzielo sztuki czy cos, mam racje? Bo…?
— Bo to wariat? — podsunalem z nadzieja. I choc znowu mowilem prawde, nie znaczylo to, ze zrobie tym na Coulterze wrazenie.
I nie zrobilem.
— Uhm — mruknal z lekko powatpiewajaca mina. — To wariat. No tak, to mialoby sens, jasne. — Skinal glowa, jakby probowal przekonac samego siebie. — No dobra, czyli mamy wariata, ktory porwal ci zone. I co teraz? — Spojrzal na mnie z uniesionymi brwiami, jakby czekal, az wymysle cos pomocnego.
— Nie wiem — powtorzylem. — Pewnie powinienem to zglosic.
— Zglosic to. — Pokiwal glowa. — Na przyklad policji. Bo kiedy ostatnio tego nie zrobiles, ostro cie ochrzanilem.
Inteligencja zwykle uchodzi za ceche pozadana, ale przyznam szczerze, ze lubilem Coultera duzo bardziej, kiedy uwazalem go za nieszkodliwego kretyna. Teraz, gdy wiedzialem, ze nim nie byl, bylem rozdarty miedzy