zobaczyc nastepne zwloki, wasza matka i mnie polozy trupem.

Cody'ego strasznie to rozbawilo; parsknal cicho i pokrecil glowa.

Uslyszalem okrzyk i spojrzalem przez brame na przystan. Debora byla juz na nabrzezu i wlasnie miala wejsc na zacumowana tam policyjna motorowke. Pomachala do mnie.

— Dexter! — wrzasnela.

Astor tupnela noga, zeby zwrocic moja uwage, i spojrzalem na nia.

— Musicie tu zostac — powtorzylem — a ja musze isc.

— Ale Dexter, my chcemy na lodz — upierala sie.

— Przykro mi, nie mozecie. Ale jak bedziecie grzeczni, w weekend zabiore was na moja lodz.

— I pokazesz nam trupa? — spytala Astor.

— Nie — powiedzialem zdecydowanie. — Koniec z ogladaniem trupow na jakis czas.

— Przeciez obiecales! — zaprotestowala.

— Dexter! — wrzasnela znow Debora. Pomachalem do niej, ale to chyba nie wystarczylo, bo zaczela przywolywac mnie gwaltownymi gestami.

— Astor, musze isc. Zostancie tu. Pozniej porozmawiamy.

— Zawsze to samo — mruknela.

W bramie przystanalem i zwrocilem sie do stojacego tam mundurowego, poteznego, tegiego bruneta z bardzo niskim czolem.

— Moglby pan rzucic okiem na moje dzieciaki? — spytalem go.

Spojrzal na mnie.

— Co ja przedszkolanka jestem?

— Tylko przez kilka minut — dodalem. — Sa bardzo grzeczne.

— Sluchaj no, koles — zaczal, ale zanim mogl skonczyc, cos zaszelescilo i obok nas wyrosla Debora.

— Cholerny swiat, Dexter! Wlazze na te lodz!

— Przykro mi — odparlem. — Musze znalezc kogos, kto popilnuje dzieci.

Zazgrzytala zebami. Zerknela na poteznego gliniarza i przeczytala nazwisko na jego plakietce.

— Suchinsky — powiedziala. — Pilnuj, kurwa, dzieci.

— Oj, pani sierzant — jeknal. — Jezu Chryste.

— Zostan z dziecmi, mowie. Moze sie czegos nauczysz. Dexter, wsiadaj na te cholerna lodz!

Odwrocilem sie i pospieszylem na cholerna lodz. Debora wyminela mnie i juz siedziala, kiedy wskoczylem na poklad. Policjant u steru obral kurs na jedna z mniejszych wysp, lawirujac wsrod zakotwiczonych zaglowek.

U wyjscia z przystani Dinner Key lezy kilka wysepek, oslaniajacych ja od wiatru i fal, i miedzy innymi dzieki temu jest tak dobrym kotwicowiskiem. Oczywiscie, dobrym wylacznie w normalnych warunkach, czego najlepiej dowodzily same wysepki, zawalone wrakami lodzi i innymi morskimi smieciami naniesionymi przez liczne w ostatnich latach huragany; co pewien czas osiedlali sie na nich dzicy lokatorzy, ktorzy stawiali chalupy z roztrzaskanych fragmentow lodzi.

Wyspa, na ktora plynelismy, byla jedna z mniejszych. Na plazy lezala niebezpiecznie przechylona pietnastometrowa sportowa lodz rybacka, a sosny w glebi ladu obwieszone kawalami styropianu, strzepami materialu i cienkimi paskami oderwanymi z plastikowych placht i workow na smieci przedstawialy dosc osobliwy widok. Poza tym wszystko wygladalo tak, jak zostawili Indianie, ot, spokojny skrawek ziemi pokryty australijskimi sosnami, kondomami i puszkami po piwie.

Oczywiscie, nie liczac ciala Kurta Wagnera, ktore prawie na pewno nie bylo pamiatka po Indianach. Lezalo na malej polanie posrodku wyspy i, jak poprzednie, ulozone w oficjalnej pozie, z rekami skrzyzowanymi na piersi i zlaczonymi nogami. Cialo bezglowe, nagie, zweglone od ognia, w zasadzie niczym nie roznilo sie od pozostalych — tyle ze tym razem pojawil sie jeden drobny dodatek. Szyje okalal rzemyk z mosieznym medalionem mniej wiecej wielkosci jajka. Nachylilem sie, zeby go obejrzec; to glowa byka.

I znow poczulem dziwne uklucie, jakby gdzies w pustce wewnatrz mnie cos rozpoznalo, ze to znaczace, ale nie wiedzialo, dlaczego ani jak to wyrazic — bo to potrafil tylko Pasazer.

Vince Masuoka kucal obok ciala i ogladal niedopalek. Debora uklekla przy nim. Obszedlem ich wkolo, patrzac na ten obrazek ze wszystkich stron: Martwa Natura z Policjantami. Chyba liczylem na to, ze znajde jakis maly, ale istotny slad. Na przyklad prawo jazdy zabojcy albo podpisane przyznanie sie do winy. Nie natrafilem jednak na nic takiego, tylko piach, zryty butami i skotlowany wiatrem.

Uklaklem na jedno kolano obok Debory.

— Domyslam sie, ze sprawdziliscie, czy ma tatuaz?

— Od razu — powiedzial Vince. Wyciagnal dlon w gumowej rekawiczce i lekko uniosl zwloki. Rzeczywiscie, byl tam, na wpol schowany pod piaskiem, ale wciaz widoczny, tylko uciety u gory; brakujaca czesc pewnie zostala na zaginionej glowie.

— To on — stwierdzila Debora. — Tatuaz, samochod na przystani… To on, Dexter. Zebym tak jeszcze wiedziala, co znaczy ten cholerny tatuaz.

— To po aramejsku — powiedzialem.

— Kurde, a skad wiesz?

— Sprawdzilem. — Przykucnalem obok ciala. — Zobacz. — Podnioslem z piachu mala sosnowa galazke i wskazalem nia na tatuaz. Brakowalo czesci pierwszej litery, obcietej razem z glowa, ale reszta byla wyraznie widoczna, w sam raz na lekcje aramejskiego. — Tu masz M, a przynajmniej to, co z niego zostalo. Dalej jest L i K.

— I co to, do cholery, znaczy?

— Moloch. — Mowiac to slowo w pelnym sloncu, poczulem lekki, niczym nieuzasadniony dreszcz. Probowalem sie z tego otrzasnac, ale zaniepokojenie pozostalo. — W aramejskim nie ma samoglosek. Czyli MLK to Moloch.

— Albo mleko — powiedziala Debora.

— Nie no, Deb, jesli myslisz, ze nasz zabojca wydziergalby sobie na karku „mleko”, lepiej sie zdrzemnij.

— Ale jesli Wagner jest Molochem, to kto go zabil?

— Wagner zabija pozostalych. — Usilnie staralem sie sprawiac wrazenie zamyslonego i pewnego siebie jednoczesnie. Nie poszlo latwo. — Apotem, hm…

— Taa — mruknela. — Do „hm” doszlam sama.

— A Wilkinsa obserwujecie.

— Obserwujemy, na litosc boska.

Spojrzalem znow na cialo, ale nie bylo na nim nic innego, zadnej wskazowki, ktora powiedzialaby mi cokolwiek ponadto, co juz wiedzialem, czyli prawie nic. Nie moglem wyrwac mysli z blednego kola: jesli Wagner byl Molochem i teraz nie zyl, przez Molocha zabity…

Wstalem. Przez chwile krecilo mi sie w glowie, jakby porazil mnie blask ostrych swiatel, i w oddali uslyszalem te okropna muzyke, ktora narastala, wypelniajac soba popoludnie, i w tym momencie nie mialem cienia watpliwosci, ze gdzies blisko jest bog, ktory mnie wzywa — prawdziwy bog, nie jakis rabniety kawalarz.

Pokrecilem glowa, zeby uciszyc muzyke, i omal nie fiknalem. Poczulem, ze ktos podtrzymal mnie za ramie, ale czy to Deb, Vince czy Moloch we wlasnej osobie, nie mialem pojecia. W oddali glos wolal mnie po imieniu, a wlasciwie nie tyle wolal, ile spiewal moje imie w az za dobrze znanym rytmie tamtej muzyki. Zaniknalem oczy, poczulem zar na twarzy i muzyka stala sie glosniejsza. Cos mna potrzasnelo i podnioslem powieki.

Muzyka umilkla. Ten zar to tylko slonce nad Miami, ku ktoremu wiatr pedzil chmury zwiastujace popoludniowy szkwal. Debora trzymala mnie za lokcie i potrzasala mna, raz po raz powtarzajac moje imie.

— Dexter. Hej, Dex. Dexter. Dexter.

— Jestem — odpowiedzialem, choc wcale nie mialem pewnosci.

— Dex, dobrze sie czujesz?

— Chyba za szybko wstalem.

Patrzyla na mnie z powatpiewaniem.

— Aha.

— Serio, Deb, juz wszystko gra — zapewnilem ja. — To znaczy, chyba.

Вы читаете Dylematy Dextera
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату