— Chyba.
— Tak. Mowie ci, za szybko wstalem i tyle.
Jeszcze chwile na mnie patrzyla, az w koncu odpuscila sobie i cofnela sie o krok.
— No dobra. W takim razie, jesli dasz rade dojsc do lodzi, mozemy wracac.
Mozliwe, ze ciagle jeszcze trwalem w osobliwym stanie polswiadomosci, ale jej slowa wydaly mi sie prawie tak bezsensowne, jakby byly wymyslonymi sylabami.
— Wracac? — spytalem.
— Dexter — powiedziala. — Mamy szesc trupow, a nasz jedyny podejrzany lezy tu bez glowy.
— Jasne. — Kiedy mowilem, w tle mojego glosu slyszalem slabe bebnienie. — To dokad jedziemy?
Debora zacisnela piesci i zeby. Spojrzala na zwloki i przez chwile, slowo daje, myslalem, ze splunie.
— A co z tym facetem, ktorego zagoniles do kanalu? — spytala wreszcie.
— Starzakiem? Nie, powiedzial, ze… — Ugryzlem sie w jezyk, ale za pozno, bo Debora juz na mnie naskoczyla.
— Powiedzial? Kiedy z nim rozmawiales, do cholery?
Na swoja obrone mam to, ze naprawde jeszcze mi sie troche w glowie krecilo i nie myslalem, co mowie, no i przez to znalazlem sie w dosc niezrecznej sytuacji. Nie moglem tak po prostu powiedziec siostrze, ze rozmawialem z nim ktoregos wieczoru, kiedy przymocowalem go tasma do warsztatu i probowalem pokroic na male, rowne kawalki. Ale krew musiala naplywac z powrotem do mojego mozgu, bo bardzo szybko znalazlem wyjscie z sytuacji.
— Mowie, ze nie powiedzialbym, ze mial z tym cos wspolnego — wyjasnilem. — Wydawal sie zwyklym… sam nie wiem. Jakby cos do mnie mial, bo zajechalem mu droge czy cos.
Chwile patrzyla na mnie ze zloscia, ale w koncu chyba mi uwierzyla, bo odwrocila sie i kopnela noga w piasek.
— Nic innego nie mamy — powiedziala. — Nie zaszkodzi go sprawdzic.
Uznalem, iz zlym pomyslem byloby powiadomic ja, ze sprawdzilem go juz dosc gruntownie, wykraczajac daleko poza rutynowe czynnosci sledcze, wiec tylko pokiwalem glowa na znak zgody.
34
Na wysepce nie bylo juz wlasciwie nic do ogladania. Jesli zostalo jeszcze cos cennego, znajda to Vince i reszta szczurow laboratoryjnych, a nasza obecnosc tylko by im przeszkadzala. Debora niecierpliwila sie, chciala jak najszybciej wrocic na staly lad, zeby zastraszac podejrzanych. Poszlismy wiec na plaze i wsiedlismy do policyjnej motorowki, ktora zabrala nas w krotki rejs na przystan. Kiedy wygramolilem sie na nabrzeze i ruszylem z powrotem na parking, czulem sie juz troche lepiej.
Nigdzie nie widzialem Cody'ego i Astor, wiec podszedlem do policjanta Niskie Czolo.
— Siedza w samochodzie — powiedzial, zanim moglem sie odezwac. — Chcieli bawic sie ze mna w policjantow i zlodziei, a ja nie pisalem sie na to, zeby robic za przedszkolanke.
Najwyrazniej uwazal, ze jego tekst o byciu przedszkolanka jest taki, ze boki zrywac i zasluguje na to, by go powtorzyc, wiec zeby nie uslyszec go po raz trzeci, tylko skinalem glowa, podziekowalem i poszedlem do samochodu Debory. Dzieci nie widzialem az do chwili, kiedy stanalem juz przy aucie; nawet przemknelo mi przez mysl, ze moze przesiadly sie do innego. Wtedy jednak zobaczylem ich, skulonych na tylnym siedzeniu i wpatrzonych we mnie okraglymi oczami. Probowalem otworzyc drzwi, ale byly zamkniete na zamek.
— Moge wejsc? — zawolalem przez szybe.
Cody chwile szarpal sie z zamkiem, az wreszcie otworzyl drzwi.
— Co sie dzieje? — spytalem.
— Widzielismy tego strasznego faceta — powiedziala Astor.
Z poczatku nie mialem pojecia, o co jej chodzi, i dlatego nie domyslilem sie, czemu pot zaczal mi sciekac po plecach.
— Jak to, strasznego? Mowisz o tamtym policjancie?
— Dexterrr. Nie glupiego. Strasznego. Takiego jak wtedy, kiedy widzielismy glowy.
— Tego samego?
Znow wymienili spojrzenia i Cody wzruszyl ramionami.
— Tak jakby — powiedziala Astor.
— Widzial moj cien — dodal Cody swoim cichym, chrapliwym glosem.
Dobrze, ze chlopak tak sie otworzyl, ale jeszcze lepsze bylo to, ze teraz juz wiedzialem, czemu pot oblewa mi plecy. Cody juz wczesniej wspomnial cos o swoim cieniu, a ja nie zwrocilem na to uwagi. Teraz pora posluchac. Dosiadlem sie do nich.
— Skad wiesz, ze widzial twoj cien?
— Tak powiedzial — odparla Astor. — A Cody widzial jego cien.
Chlopiec skinal glowa, nie odrywajac oczu od mojej twarzy, wpatrzony we mnie ze swoja zwykla, ostrozna mina z ktorej nic nie dalo sie wyczytac. A mimo to poznalem, ze ufa, iz jesli cokolwiek sie dzieje, ja sobie z tym poradze. Szkoda, ze nie podzielalem jego optymizmu.
— Kiedy mowisz o swoim cieniu — spytalem ostroznie — chodzi ci o ten na ziemi, od slonca?
Cody pokrecil glowa.
— Masz jeszcze inny cien — powiedzialem.
Spojrzal na mnie tak, jakbym spytal, czy nosi spodnie, ale skinal glowa.
— Wewnetrzny — wyjasnil. — Sam taki kiedys miales.
Odchylilem sie na oparcie i udawalem, ze oddycham. „Wewnetrzny cien”. Doskonale okreslenie — zgrabne, zwiezle i precyzyjne. A kiedy dodac do tego, ze sam taki mialem, nabieralo przejmujacej wymowy. Az sie wzruszylem.
Oczywiscie z wzruszenia tak naprawde nie ma zadnego pozytku i zwykle udaje mi sie go unikac. W tym wypadku otrzasnalem sie w duchu, ciekaw, co tez sie porobilo ze strzelistymi wiezami Zamku Dexter, niegdys tak wynioslego i ustrojonego jedwabnymi sztandarami czystego rozsadku. Swietnie pamietalem, ze dawniej cechowala mnie wyjatkowa bystrosc, a teraz prosze, ignorowalem cos waznego, i to o wiele za dlugo. Bo prawdziwa zagadka bylo nie to, co Cody ma na mysli, lecz to, dlaczego nie zrozumialem go wczesniej.
Cody zobaczyl innego drapiezce i rozpoznal go, kiedy mroczna istota w nim uslyszala ryk pokrewnego sobie potwora, dokladnie tak, jak takich namierzalem ja, zanim nie zniknal moj Pasazer. A tamten w ten sam sposob rozpoznal Cody'ego. Ale dlaczego mialoby to wystraszyc dzieci na tyle, zeby schowaly sie w samochodzie…
— Czy ten czlowiek cos wam powiedzial? — spytalem ich.
— Dal mi to. — Cody wyciagnal plowozolta wizytowke. Wzialem ja od niego.
Wizytowke zdobila stylizowana glowa byka, identyczna z ta, ktora dopiero co widzialem na wyspie, zawieszona na szyi zwlok Kurta. A pod spodem widniala wierna kopia jego tatuazu: MLK.
Przednie drzwi samochodu otworzyly sie i Debora wskoczyla za kierownice.
— Jedziemy — rzucila. — Wracaj na swoje miejsce. — Wcisnela kluczyk do stacyjki i uruchomila silnik, zanim moglem chocby wziac wdech po to, zeby przemowic.
— Chwile — wykrztusilem, kiedy udalo mi sie zlapac odrobine powietrza.
— Nie mam chwili, do cholery — odparowala. — Rusz sie.
— Deb, on tu byl — powiedzialem.
— Na litosc boska, Dex, kto?
— Nie wiem — przyznalem.
— To skad, do kurwy nedzy, wiesz, ze tu byl? Wychylilem sie do przodu i podalem jej wizytowke.
— Zostawil to.
Debora wziela wizytowke, zerknela na nia i upuscila ja na siedzenie, jakby poczula pod palcami jad kobry.
— Kurde — mruknela. Zgasila silnik. — Gdzie to zostawil?
— Dal Cody'emu.
Obrocila glowe i spojrzala na nas wszystkich po kolei.