Drzwi zamknely sie za nim bezszelestnie.

Wezyca wypuscila z torby Mgle i Piaska. Chciala, by zaznaly troche swobody przed czekajaca ich podroza. Weze wsliznely sie na jej nogi, podczas gdy ona patrzyla przez okno.

Rozleglo sie pukanie do drzwi.

— Chwileczke.

Pozwolila Mgle, zeby wsunela sie na jej ramie, i obiema rekami uniosla Piaska. Niedlugo bedzie juz za duzy, zeby swobodnie owijac sie wokol jej nadgarstka.

— Juz mozna wejsc.

W srodku pojawil sie Brian, ktory na widok wezy gwaltownie przystanal.

— Nie ma obawy — powiedziala Wezyca. — Sa spokojne.

Brian nie cofnal sie, ale uwaznie obserwowal weze. Ich glowy poruszaly sie przy kazdym ruchu Wezycy, a jezyki migaly, poniewaz wyczuly obecnosc Briana i smakowaly teraz jego zapach.

— Przynioslem dokumenty tej malej — powiedzial Brian. — Jest tam potwierdzenie, ze teraz ty jestes jej opiekunka.

Wezyca okrecila Piaska wokol prawego ramienia, a lewa dlonia chwycila podane jej ostroznie dokumenty. Ogladala je z zaciekawieniem. Pergamin byl sztywny i szeleszczacy, a jego ciezar zwiekszaly duze woskowe pieczecie. W jednym rogu widnial zamaszysty podpis burmistrza, w drugim zas niepewne pismo Rasa.

— Czy Ras moze to podwazyc?

— Moze — odparl Brian — ale raczej tego nie zrobi. Jezeli powie, ze zmuszono go do zlozenia podpisu, powinien rowniez ujawnic, na czym ten przymus polegal. A bylby zmuszony… hm… wytlumaczyc sie z przymusu, ktory… hm… sam stosowal. Mysle, ze bedzie wolal wyrazic zgode dobrowolnie niz pod presja opinii publicznej.

— To dobrze.

— Jest jeszcze cos, uzdrowicielko.

— Tak?

Podal jej niewielki, ciezki woreczek. W srodku pobrzekiwaly zlote monety. Wezyca popatrzyla pytajaco na Briana.

— Twoje wynagrodzenie — powiedzial i podal jej pokwitowanie i pioro.

— Czy burmistrz w dalszym ciagu obawia sie podejrzen o handel niewolnikami?

— To calkiem mozliwe — odrzekl Brian. — Lepiej miec sie na bacznosci.

Wezyca poprawila tresc pokwitowania, dopisujac slowa: „Przyjeto w imieniu mojej corki jako zaplate za ujezdzanie koni”. Podpisala sie i oddala dokument sluzacemu, ktory przeczytal go powoli.

— Mysle, ze tak bedzie lepiej — powiedziala. — W ten sposob Melissa zostanie wynagrodzona, a z tego, ze jej zaplacono, wynika, ze nie byla tu niewolnica.

— Wazniejsze jest to, ze ja adoptowalas — odparl Brian. — To powinno zadowolic burmistrza.

Wezyca wsunela sakiewke do kieszeni w siodle i wpuscila Mgle i Piaska do ich przegrodek. Wzruszyla ramionami.

— Dobrze. To nie ma znaczenia. W koncu Melissa moze stad wyjechac.

Dopadly ja nagle czarne mysli — zastanawiala sie, czy tak uporczywe i aroganckie narzucanie wszystkim swej woli nie zaklocilo bez potrzeby zycia tych ludzi. Miala pewnosc, ze postapila slusznie wobec Melissy, przynajmniej uwalniajac ja od Rasa. Ale czy teraz bedzie lepiej Gabrielowi, burmistrzowi i Rasowi…

Podgorze bylo miastem bogatym i wiekszosc jego mieszkancow sprawiala wrazenie szczesliwych. Z pewnoscia cieszyli sie wiekszym bezpieczenstwem i dobrobytem niz dwadziescia lat wczesniej — przed nastaniem rzadow obecnego burmistrza. Ale co z tego mialy dzieci w jego wlasnym domu? Wezyca cieszyla sie z wyjazdu i z tego, ze miasto opusci rowniez Gabriel.

— Uzdrowicielko?

— Tak, Brianie?

Dotknal delikatnie jej ramienia i ruszyl w strone wyjscia.

— Dziekuje.

Kiedy Wezyca sie odwrocila, jego juz w pokoju nie bylo. Po chwili Wezyca uslyszala gluche uderzenie wielkiej bramy prowadzacej na dziedziniec zamku. Ponownie wyjrzala przez okno i zobaczyla na dole Gabriela, ktory dosiadl swojego ogromnego srokacza. Objal spojrzeniem doline, a nastepnie popatrzyl na okno sypialni swojego ojca i przez dluzsza chwile nie odrywal od niego wzroku. Wezyca nie musiala sprawdzac, co dzieje sie w drugiej wiezy, gdyz po wyrazie twarzy mlodzienca poznala, ze jego ojciec w tym oknie sie nie ukazal. Gabriel siedzial na koniu przygarbiony, po czym wyprostowal sie i z uspokojonym juz obliczem spojrzal w strone pokoju uzdrowicielki. Dostrzegl ja i usmiechnal sie smutno i niepewnie. Pomachala do niego, a on odwzajemnil gest. Kilka minut pozniej Wezyca zobaczyla, jak srokacz wywijajac swoim dlugim, czarno-bialym ogonem, zniknal za ostatnim zakretem szlaku wiodacego na polnoc. Na dziedzincu dal sie slyszec odglos kopyt innych koni. Melissa jechala na Wiewiorze, prowadzac za uzde Strzale. Zamachala do swojej nowej opiekunki. Wezyca usmiechnela sie, skinela glowa, po czym zarzucila pakunki na ramie, podniosla torbe z wezami i zeszla na dol do swojej corki.

9

Twarz Arevina owiewal chlodny i rzeski wiatr. Mlodzieniec delektowal sie gorskim klimatem, w ktorym nie bylo kurzu, upalu i wszechobecnego piasku. Zatrzymal sie na krawedzi przeleczy, stanal obok swojego konia i objal spojrzeniem kraine, w ktorej dorastala Wezyca. Na tych zielonych terenach bylo zarowno widac, jak i slychac ogromne ilosci swobodnie plynacej wody. Rzeka sunela zakolami srodkiem znajdujacej sie nizej doliny, a nieopodal szlaku tryskalo zrodlo, wylewajac wode na pokryta mchem skale. Poczul jeszcze wiekszy szacunek dla Wezycy. Tutejsi ludzie nie przemieszczali sie z miejsca na miejsce — oni tu zyli przez caly rok. Kiedy wiec uzdrowicielka wyruszyla na pustynie, nie mogla miec duzego doswiadczenia z trudnymi warunkami klimatycznymi, nie znala jeszcze ogromnych polaci czarnego piasku. On sam nie byl przygotowany na trudnosci, jakie niesie ze soba zycie na pustyni centralnej. Mial tylko stare mapy, z ktorych nie korzystal zaden z zyjacych czlonkow jego klanu. Mimo to przeprawil sie z ich pomoca na druga strone pustyni, trzymajac sie linii bezpiecznych oaz. Pora roku byla juz tak pozna, ze po drodze nie spotkal zywej duszy; nie mogl nikogo zapytac o droge ani dowiedziec sie czegos o Wezycy.

Wsiadl na konia i zjechal szlakiem wiodacym prosto do doliny uzdrowicieli.

Zanim dotarl do ludzkich osiedli, natknal sie na niezwykly sad. Najbardziej oddalone od drogi drzewa byly duze i mialy powykrecane galezie, najblizsze zas byly bardzo mlode, jakby sadzono je wszystkie rok po roku od wielu juz lat. W cieniu wylegiwal sie czternasto-, moze pietnastoletni chlopiec, ktory jadl wlasnie jakis owoc. Kiedy Arevin sie zatrzymal, mlodzieniec uniosl wzrok, wstal i ruszyl w jego strone. Arevin popedzil konia po trawiastej krawedzi laki. Spotkali sie przy rzadku drzew, zasadzonych najpewniej piec lub szesc lat temu.

— Czesc — powiedzial chlopiec. Zerwal jakis owoc i podal go Arevinowi. — Chcesz gruszke? Brzoskwinie i wisnie juz sie skonczyly, a pomarancze nie sa jeszcze dojrzale.

Arevin zauwazyl, ze kazde z drzew rodzilo owoce roznego ksztaltu, choc wszystkie mialy takie same liscie. Niepewnym ruchem siegnal po gruszke, obawiajac sie nieco, ze grunt pod drzewami jest tutaj skazony.

— Bez obawy — powiedzial mlodzieniec. — To nie jest radioaktywne. W tych okolicach nie ma kraterow.

Slyszac to, Arevin cofnal wyciagnieta reke. Nie wymowil jeszcze ani jednego slowa, a chlopiec czytal w jego myslach.

— Sam to drzewo zrobilem, a ja nie uzywam goracych mutagenow.

Arevin nie mial pojecia, o co mu chodzi. Wiedzial tylko, ze chlopak zapewnia go o nieszkodliwosci tych owocow. Wolalby rozumiec tego tubylca tak, jak on rozumial jego. Poniewaz nie chcial zachowac sie nieuprzejmie, przyjal podana mu gruszke.

— Dziekuje.

Poniewaz mlodzieniec patrzyl na niego wyczekujaco, Arevin ugryzl owoc. Mial slodko-kwasny smak i byl bardzo soczysty.

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×