Zahipnotyzowala nawet Miau.
Na reku trzymala lezaca spokojnie szara kotke, w ktorej zielonych oczach Ksiezyc odbijal sie jak dwie przybrudzone perly.
Paul rowniez skierowal wzrok na Ksiezyc, a wlasciwie na punkt przy gornym jego brzegu, nad zaciemnionym obszarem Morza Deszczow. Nie mogl dostrzec krateru Platona z amerykanska baza ksiezycowa, ale wiedzial, ze powinien znajdowac sie w polu widzenia.
Margo powiedziala z gorycza:
— Nie dosc, ze musze patrzec na to ohydne cmentarzysko, wiedzac, ze tam jest Don, wystawiony na wszystkie niebezpieczenstwa czyhajace na tym pustkowiu, ale teraz, kiedy na dodatek pomysle o tych fotografiach astronomicznych…
— Margo! — zachnal sie Paul, ogladajac sie odruchowo. — To jest nadal tajemnica panstwowa. Nie powinnismy o tym mowic. W kazdym razie nie tutaj.
— Przez ten Projekt Ksiezycowy boisz sie wlasnego cienia. Przeciez nic mi prawie nie powiedziales…
— W ogole nic ci nie powinienem byl mowic.
— A wiec o czym mamy rozmawiac? Paul westchnal.
— Sluchaj — powiedzial. — Myslalem, ze mamy obejrzec zacmienie albo moze pojechac na przejazdzke…
— Ojej, zapomnialam o zacmieniu! Ksiezyc jest chyba troche ciemniejszy. Czy juz sie zaczelo?
— Na to wyglada — odparl Paul. — Juz zreszta czas.
— Co bedzie teraz z Donem?
— Nic specjalnego. Przez jakis czas bedzie tam ciemno. To wszystko. Aha, i temperatura wokol bazy ksiezycowej spadnie o jakies dwiescie piecdziesiat stopni.
— Lodowaty podmuch z siodmego kregu piekiel, a on mowi: „to wszystko”.
— To nie takie straszne, jakby sie wydawalo. Bo widzisz, temperatura w dzien wynosi tam jakies sto piecdziesiat stopni — wyjasnil Paul.
— Lodowate wiatry syberyjskie w polaczeniu ze straszliwa spiekota to dla ciebie pestka? A kiedy jeszcze pomysle o tym drugim, nieznanym okropienstwie, sunac/m z kosmosu w strone Ksiezyca…
— Przestan! — usmiech znikl z twarzy Paula. — Ponosi cie wyobraznia.
— Wyobraznia? Przeciez sam mi mowiles o czterech astrofotografiach, na ktorych widac bylo…
— Nic ci nie mowilem — w kazdym razie nic takiego, czego bys nie zrozumiala opacznie. Nie, Margo. Nie chce juz o tym mowic. Ani wysluchiwac tych bredni. Wejdzmy do domu.
— Do domu? Kiedy Don jest na Ksiezycu? Bede ogladala zacmienie az do konca. Z szosy nadbrzeznej, jezeli bedzie jeszcze trwalo.
— W takim razie — powiedzial spokojnie — wez lepiej cos cieplejszego niz ta kurtka. Teraz jest cieplo, ale noce w Kalifornii sa zdradliwe.
— A noce na Ksiezycu nie? Potrzymaj Miau.
— Po co? Jezeli myslisz, ze wpuszcze kotke do samochodu…
— Bo mi za cieplo w kurtce. Masz, wez kurtke i oddaj mi Miau. A dlaczego nie chcesz, zeby z nami pojechala? Kot to tez czlowiek. Prawda, Miau?
— Wcale nie. To tylko piekne zwierze.
— A wlasnie, ze tak. Nawet twoj wielki bog Heinlein przyznaje, ze koty to obywatele drugiej klasy, nie gorsze od buszmenow lub fellachow.
— Nie obchodzi mnie ta teoria, Margo. Po prostu nie mam zamiaru wiezc kabrioletem przerazonej kotki.
— Miau nie jest przerazona. To grzeczna panienka.
— A panienki charakteryzuje spokoj? Spojrz na siebie!
— Nie zabierzesz jej?
— Nie!
Ksiezyc, odlegly zaledwie o marne czterysta tysiecy kilometrow od Ziemi, powoli wchodzil w cien planety i zmienial stopniowo kolor z bladozlotego w jasnobrazowy. Slonce, Ziemia i Ksiezyc ustawialy sie w jednej linii. Bylo to juz chyba dziesieciomiliardowe z kolei zacmienie Ksiezyca. Doprawdy nic szczegolnego, a jednak spod przytulnej pierzyny atmosfery ziemskiej po tej stronie Ziemi, gazie zapadla noc, czyli nad Atlantykiem i w obu Amerykach, od Morza Polnocnego po Kalifornie, od Ghany po wyspe Pitcairn setki tysiecy ludzi — obserwowalo ten widok.
Prawie wszystkie inne planety znajdowaly sie po przeciwnej stronie Slonca — daleko, niczym ludzie ukryci na drugim koncu olbrzymiego domu.
Gwiazdy lsnily w ciemnosciach jak zimne, bezdenne oczy lub jak rozswietlone okna hen na przeciwleglym brzegu oceanu.
Ziemia i Ksiezyc byly jakby samotna para grzejaca sie przy ognisku slonecznym posrod ciemnego lasu ciagnacego sie przez trzydziesci dwa biliony kilometrow. Przerazajace osamotnienie, szczegolnie jezeli sie pomysli, ze cos nieznanego sunie po lesie, podkrada sie coraz blizej, a gdy rozsuwa czarne galezie przestrzeni kosmicznej, sprawia, ze gwiazdy zaczynaja chybotliwie migotac.
Daleko na polnocnym Atlantyku krople wody morskiej spadly na twarz Wolta Lonera i wyrwaly go ze zlego snu w sama pore, zeby przez ostatni postrzepiony przeswit wysoko na zachodzie miedzy czarnymi chmurami zdazyl zobaczyc miedziana tarcze ksiezyca. Wiedzial, ze to z powodu zacmienia Ksiezyc jest jakby przysloniety dymem, ale we wladzy snu, zdawalo mu sie, ze Ksiezyc wola o ratunek z plonacego budynku — Diana w niebezpieczenstwie. Wzburzone czarne fale i silny wiatr wydymajacy zagle wkrotce rozmyly i zatarly niepokojacy obraz.
— Rownowaga psychiczna to rytm — powiedzial sam do siebie Loner; nie bylo zywej duszy w zasiegu jego glosu, a wlasciwie, o ile mu bylo wiadomo, to i w zasiegu trzystu dwudziestu kilometrow — tyle bowiem, wedlug jego obliczen, dzielilo go od Bostonu w jego samotnej wyprawie ze wschodu na zachod, ktora rozpoczal w Bristolu.
Sprawdzil line miedzy grotzaglem a sterem, ktora utrzymywala siedmiometrowy jacht na wlasciwym kursie, a nastepnie wsunal sie tylem do kabiny nie szerszej od trumny, zeby w cieple wnetrza uciac dluzsza drzemke.
Piec tysiecy kilometrow na poludnie od jachtu, „Prince Charles”, luksusowy transatlantyk o napedzie atomowym, sunal jak plynacy masyw skalny przez niewidzialna mgle nakladajacych sie na siebie fal radiowych w kierunku Georgetown w Gujanie i dalej ku Antylom. Pod klimatyzowana, pograzona w ciemnosciach kopula kilka starszych osob, ziewajac z powodu poznej pory, ogladalo zacmienie, a mlode pary calowaly sie dyskretnie i tracaly pieszczotliwie nogami w modnych dlugich, miekkich botkach, z glownej zas sali balowej dobiegaly przytlumione dzwieki przypominajace daleki odglos grzmotu — byl to neojazzowy utwor oparty na motywach Wagnera. Kapitan Sithwise policzyl na liscie pasazerow znanych brazylijskich faszystow, z tych mlodych i nieobliczalnych, i pomyslal, ze pewno bedzie rewolucja.
Ukryta w cieniu pod nowym molo w dzielnicy rozrywkowej Coney Island, szczupla Sally Harris trzymala rece na szyi pod sterczacymi, trwale naelektryzowanymi wlosami i usmiechajac sie czekala cierpliwie, podczas gdy Jake Lesher usilowal rozpiac jej na plecach stanik nie zsuwajac eleganckiej czarnej sukienki.
— Wesolej zabawy — powiedziala — ale pamietaj, ze mamy obejrzec zacmienie ze szczytu dziesieciostopniowej rakiety w parku. Ze wszystkich dziesieciu szczytow po kolei.
— E, kto by tam chcial sie gapic na Ksiezyc? To nudne, to okropnie nudne — stwierdzil nieco zdyszany. — Sal, gdzie do cholery sa te haftki i koniki?
— Na dnie kufra twojej babci — poinformowala go dziewczyna; zahaczyla pomalowanymi na srebrno paznokciami o dekolt — dzieki magnetycznemu zapieciu mozna go bylo powiekszac lub zmniejszac zaleznie od nastroju — i szarpnela w dol.
— Magnetyczne urzadzenie jest na dziobie, a nie na rufie, ty szczurze ladowy — powiedziala Sally i poruszyla wprawnie ramionami. — Widzisz! Rozumiesz teraz, dlaczego nazywa sie „znikajacym stanikiem”?
— Boze! — zawolal Jake — zupelnie jak swieze, gorace buleczki. Och, Sal…
— Pobaw sie — nozdrza dziewczyny rozchylily sie lekko — ale pamietaj, ze obiecales mnie wziac na kolejke gorska, i badz laskaw ostroznie sie obchodzic z wypiekami.