zawsze spotykaja sie w bezposrednim sasiedztwie wyrzutni rakietowych czy urzadzen atomowych. Jakby mieli nadzieje, ze przypadnie im czesc blasku i chwaly. Wiesz, kiedys dowodztwu wydalo sie to naprawde podejrzane.
Swiatlo reflektorow padlo na osypisko zagradzajace znaczna czesc drogi. Osypisko siegalo maski samochodu i sadzac po wilgotnych grudkach bylo tu od niedawna. Paul zatrzymal samochod.
— Koniec ekspedycji! — oglosil radosnie.
— Innym udalo sie przejechac — zaprotestowala Margo, znow sie prostujac. — Widac, ktoredy objezdzali.
— No, dobrze — powiedzial z drwiaca rezygnacja Paul — ale jezeli ugrzezniemy w piasku, bedziesz musiala szukac na plazy desek, zeby je podlozyc pod kola.
Kola zabuksowaly, ale po chwili samochod bez trudu ruszyl z miejsca. Wkrotce dojechali do plytkiego wglebienia w skale: droga byla teraz trzy razy szersza niz przedtem. Z dodatkowej wolnej przestrzeni skorzystalo kilku kierowcow, ktorzy zaparkowali swoje samochody jeden przy drugim, zderzakami do skaly. Stala tu czerwona limuzyna, mikrobus i biala furgonetka.
Za ostatnim samochodem widac bylo nastepna zielona lampe i starannie wykonany napis: PARKOWAC TUTAJ, POTEM ISC W KIERUNKU WSKAZANYM PRZEZ ZIELONE SWIATLA.
— Oznakowanie jak na stacji metra na Times Square — ucieszyla sie Margo. — Na pewno wsrod tych ludzi sa nowojorczycy.
— Musieli bardzo niedawno przyjechac do Kalifornii — rzekl Paul, parkujac obole ostatniego wozu i nieufnie patrzac na skale. — Nic jeszcze nie wiedza o tutejszych lawinach.
Margo, trzymajac Miau w ramionach, wyskoczyla z samochodu. Paul wysiadl za nia i podal jej kurtke.
— Jest cieplo — zaprotestowala Margo. Paul, nic nie mowiac, przewiesil kurtke przez ramie.
Trzecia zielona lampa stala na plazy obok kepy wysokiej trawy morskiej. Plaza byla idealnie rowna. Nareszcie uslyszeli szum fal. Kotka zamiauczala i Margo uspokoila ja szeptem.
Tuz za parkingiem skaly ostro skrecaly w prawo i plaza ciagnela sie za nimi w glab ladu. Paul uswiadomil sobie, ze najprawdopodobniej znajduja sie przy zalewie, nad ktorym dwukrotnie przejezdzali szosa. Dalej teren znow sie wznosil. Na szczycie Paul dostrzegl mrugajace czerwone swiatelko, a nizej blysk drucianej siatki. Te dwa dowody istnienia Vandenbergu 2 jakos go dziwnie uspokoily.
Mijajac kepe trawy morskiej, szli w strone oceanu i czwarte! lampy, ktorej zielone swiatlo bylo niewiele wieksze od dalekiej planety. Piasek skrzypial lekko pod nogami. Margo wziela Paula pod reke.
— Wiesz, ze zacmienie wciaz jeszcze trwa? — szepnela. Mezczyzna skinal glowa.
— A gdyby tak gwiazdy wokol Ksiezyca zaczely teraz wirowac? — zapytala. — Za czwarta lampa widze chyba biale swiatelko — powiedzial Paul — poza tym jakies postacie i niski budynek.
Szli dalej. Niski budynek mogl niegdys byc duzym, prywatnym domkiem plazowym albo siedziba osrodka wypoczynkowego. Teraz okna byly zabite deskami. Zblizajac sie do niego, zobaczyli niski, odsloniety taras, ktory dawniej mogl sluzyc jedynie za parkiet do tanca. Ustawiono na nim kilkadziesiat skladanych krzesel, z czego tylko ze dwadziescia pierwszych bylo zajetych. Krzesla staly zwrocone do morza i do dlugiego stolu na niewielkim podwyzszeniu, ktore niegdys stanowilo podium dla orkiestry. Przy stole siedzialy trzy osoby. Twarze ich oswietlalo male biale swiatelko — jedyne oswietlenie, nie liczac zielonej lampy w glebi.
Pierwsza z trzech osob miala brode, druga, w okularach, byla lysa, a trzecia zwracala na siebie uwage frakiem z biala muszka i zielonym turbanem.
Brodacz cos mowil, ale Margo i Paul byli zbyt daleko, zeby go wyraznie slyszec.
Margo scisnela Paula za ramie.
— Ten w turbanie to kobieta — szepnela glosno.
Drobna figurka podniosla sie z piasku kolo lampy i ruszyla w ich kierunku. Zapalilo sie biale swiatlo i w jego blasku ujrzeli dziewczynke o szczuplej twarzy i jasnorudych warkoczach. Wygladala najwyzej na dziesiec lat. W jednej, rece miala plik kartek, palec wskazujacy drugiej reki przylozyla do ust gestem nakazujacym cisze. Na piersi dziewczynki palila sie niewielka latarka. Mala podeszla zupelnie blisko, wyciagnela do nich reke z kartkami i szepnela:
— Musimy byc cicho. Juz sie zaczelo. Prosze wziac program.
Na widok Miau oczy sie jej zaiskrzyly.
— Och, macie kotke — powiedziala szeptem. — Mam nadzieje, ze Ragnarok nie bedzie zly.
Margo i Paul wzieli kartki, po czym dziewczynka zaprowadzila ich do stopni na taras i gestom wskazala, ze maja usiasc w pierwszym rzedzie. Potrzasneli z usmiechem glowami i usiedli w ostatnim: mala wzruszyla ramionami i odeszla.
Margo poczula, ze Miau zesztywniala. Kotka wpatrywala sie w cos, co lezalo na dwoch bocznych krzeslach w pierwszym rzedzie.
Byl to Ragnarok, duzy owczarek niemiecki.
Pierwsze napiecie minelo. Miau uspokoila sie nieco, ale wciaz, z uszami po sobie, uporczywie wpatrywala sie w psa.
Dziewczynka wrocila i stanela za nimi.
— Mam na imie Anna. Ta pawi w turbanie to moja mama. Jestesmy z Nowego Jorku — powiedziala cicho, po czym znow wrocila na swoj posterunek przy zielonej lampie.
General Spike Stevenson i trojka jego podwladnych siedzieli scisnieci obok siebie w ciemnym pomieszczeniu w rezerwowym sztabie amerykanskiego lotnictwa kosmicznego. Cala czworka patrzyla na dwa ekrany telewizyjne ustawione jeden przy drugim. Na oba ekranach widac bylo ten sam obszar zaciemnionego Ksiezyca z uwzglednieniem Platona. Obraz na ekranie po prawej stronie transmitowany byl przez bezzalogowego satelite lacznosci i obserwacji, znajdujacego sie trzydziesci szesc tysiecy kilometrow nad Wyspa Bozego Narodzenia, dwadziescia stopni na poludnie od Hawai, natomiast obraz na ekranie po lewej stronie przesylal podobny satelita, zawieszony nad rownikiem, nad tym punktem Oceanu Atlantyckiego nie opodal wybrzezy Brazylii, gdzie znajdowal sie wlasnie transatlantyk „Prince Charles”.
Czworka obserwatorow z duza wprawa wpatrywala sie jednoczesnie w obydwa obrazy, ktore pochodzily z dwoch odleglych od siebie o czterdziesci osiem tysiecy kilometrow punktow w kosmosie, zlewajac je w jedna calosc. Koncowy efekt byl przesadnie trojwymiarowy z czescia ukazujaca Ksiezyc wyraznie wysunieta do przodu.
— Konstruktorzy nowego elektro-wzmacniacza staneli na wysokosci zadania — stwierdzil general. — Obecnie, kiedy satelita znad wyspy nadaje bez zaklocen, mamy nareszcie wyrazny obraz krateru. Jimmy, pokaz nam teraz caly sektor Ksiezyca bez powiekszenia.
Pulkownik Mabel Wallingford splatajac swoje dlugie, silne palce ukradkiem obserwowala generala. Ktos jej kiedys powiedzial, ze ma rece dusicielki: patrzac na generala zawsze o tym pamietala. Sprawialo jej niewatpliwa satysfakcje, ze Spike, ktory przemawia i zachowuje sie tak swobodnie i z taka pewnoscia siebie niczym Odyn obserwujacy Dziewiec Swiatow z wiezy Hlithskjalf w Asgardzie, w gruncie rzeczy wie o miejscu ich pobytu tylko tyle, co ona: mianowicie, ze znajduja sie w odleglosci niecalych stu kilometrow od Bialego Domu i co najmniej piecdziesiat metrow pod ziemia. Przywieziono ich tu z zawiazanymi oczami, z zawiazanymi oczami zjechali na dol winda, nie spotkawszy nikogo z tych, ktorych mieli zastapic.
Arab Jones, Duzy Bundy i Pepe Martinez palili czwartego cienkiego skreta marihuany, podajac go sobie z rak do rak i dlugo nie wypuszczajac z pluc mocnego, slodkawego dymu. Siedzieli na poduszkach i dywanie przed niewielkim namiotem rozbitym na dachu domu w Harlemie nie opodal Lenox i Sto Dwudziestej Piatej Ulicy. Wejscie do namiotu zaslanialy sznury drewnianych koralikow. Patrzyli na siebie zyczliwym wzrokiem braci narkomanow, a potem wszyscy trzej skierowali spojrzenia na zacmiony Ksiezyc.
— Hej, on pewnie tez sobie popala — powiedzial Duzy. — Widzicie ten brazowy dymek? Ci kosmonauci wkrotce beda chodzic na rzesach.
— My pewnie tez. Arabie, zacmilo cie, co? — spytal Pepe.
— Cmij peta i siedz cicho — odparl Arab.