obojetny. Laura nie poczula absolutnie nic i moze to wlasnie bylo najsmutniejsze.
Wiatr zmienil kierunek. Lodowaty deszcz zacinal pod daszkiem. Haldane pociagnal Laure w najdalszy kat.
Zastanawiala sie, dlaczego nie wpuscil jej do srodka. Widocznie nie chcial, zeby cos zobaczyla. Cos zbyt okropnego dla jej oczu? Co tam sie stalo, na milosc boska?
– Jak on umarl? – zapytala.
– Zamordowany.
– Kto to zrobil?
– Nie wiemy.
– Zastrzelony?
– Nie. Zostal… pobity na smierc.
– Moj Boze. – Zrobilo jej sie niedobrze. Oparla sie o sciane, bo nagle nogi przestaly jej sluchac.
– Doktor McCaffrey? – Troskliwie wzial ja pod ramie, gotow podtrzymac w razie potrzeby.
– Nic mi nie jest – zapewnila. – Ale spodziewalam sie, ze Dylan i Melanie beda razem. Dylan mi ja zabral.
– Wiem.
– Szesc lat temu. Zamknal nasze konta bankowe, zwolnil sie z pracy i uciekl. Poniewaz chcialam rozwodu. A on nie chcial dzielic sie opieka nad Melanie.
– Kiedy wrzucilismy jego nazwisko do komputera, dostalismy pania, pelny raport – powiedzial Haldane. – Nie mialem czasu zapoznac sie ze szczegolami, ale przeczytalem najwazniejsze punkty na przenosnym terminalu w samochodzie, wiec mam pewne pojecie o sprawie.
– Zrujnowal sobie zycie, porzucil kariere i wszystko, zeby tylko zatrzymac Melanie. Na pewno z nim byla – oswiadczyla zdenerwowana Laura.
– Byla. Mieszkala z nim tutaj…
– Mieszkala tutaj? Tutaj? Tylko dziesiec czy pietnascie minut drogi ode mnie?
– Zgadza sie.
– Przeciez wynajelam prywatnych detektywow, kilku, i zaden nie wpadl na trop…
– Czasami – powiedzial Haldane – najciemniej jest pod latarnia.
– Myslalam, ze moze nawet wyjechali z kraju, do Meksyku czy gdzies… a oni przez caly czas byli doslownie o dwa kroki.
Wiatr przycichl i deszcz padal pionowo, jeszcze bardziej ulewny niz przedtem. Wkrotce trawnik zmieni sie w jezioro.
– Jest tam troche ubran dla malej dziewczynki – powiedzial Haldane – kilka ksiazek odpowiednich dla dziecka w jej wieku. W kredensie znalezlismy pudelko platkow Hrabiego Czokuli, na pewno zaden dorosly ich nie jadl.
– Zaden dorosly? Wiec tam mieszkalo wiecej osob, nie tylko Dylan i Melanie?
– Nie mamy pewnosci. Znalezlismy… inne ciala. Przypuszczamy, ze jeden z nich tam mieszkal, poniewaz znalezlismy meskie ubrania w dwoch rozmiarach, albo pasujace na pani meza, albo na jednego z pozostalych mezczyzn.
– Ile cial?
– Jeszcze dwa. Razem trzy.
– Pobici na smierc? Przytaknal.
– I pan nie wie, gdzie jest Melanie?
– Jeszcze nie.
– Wiec moze… ten, kto zabil Dylana i pozostalych, zabral j a ze soba.
– Istnieje taka mozliwosc – przyznal.
Nawet jesli Melanie jeszcze zyla, byla zakladniczka mordercy. Moze nie tylko mordercy, ale gwalciciela.
Nie. Ona ma dopiero dziewiec lat. Czego chcialby od niej gwalciciel? Przeciez byla zaledwie dzieckiem.
Oczywiscie w naszych czasach to nie robilo roznicy. Po swiecie grasowaly dziwaczne zwierzeta, potwory zerujace na dzieciach, gustujace zwlaszcza w malych dziewczynkach.
Wypelnilo ja zimno znacznie bardziej dotkliwe od lodowatego deszczu.
– Musimy ja znalezc – wykrztusila ochryplym glosem, ktorego sama nie poznala.
– Probujemy – zapewnil Haldane.
Teraz zobaczyla w jego niebieskich oczach wspolczucie i sympatie, ale nie potrafila przyjac od niego pociechy.
– Chcialbym, zeby pani weszla ze mna do srodka – powiedzial – ale musze pania uprzedzic, ze to nie jest przyjemny widok.
– Jestem lekarzem, poruczniku.
– Tak, ale psychiatra.
– I doktorem medycyny. Wszyscy psychiatrzy to doktorzy medycyny.
– Och, racja. Nie pomyslalem.
– Zakladam, ze chce pan, zebym rozpoznala cialo Dylana.
– Nie. Nie zamierzam pani prosic o obejrzenie ciala. To nic nie da. Jego stan… wizualna identyfikacja jest wlasciwie niemozliwa. Chce pani pokazac cos innego i mam nadzieje, ze pani mi to wyjasni.
– Co to jest?
– Cos dziwnego – odparl. – Cos cholernie dziwnego.
3
Wszystkie lampy i kinkiety w domu byly zapalone. Laura mruzyla oczy od blasku, kiedy sie rozgladala. Pokoj dzienny zostal umeblowany schludnie, ale bez smaku. Smialy geometryczny wzor na obiciu rozkladanej sofy gryzl sie z kwiecistymi zaslonami. Dywan i sciany roznily sie odcieniem zieleni. Tylko regaly na ksiazki, wypelnione setkami tomow, wygladaly jak skompletowane z prawdziwym zainteresowaniem i odpowiadajace okreslonym gustom.
Reszta pokoju przypominala sceniczna dekoracje, pospiesznie sklecona w niskobudzetowym teatrze.
Obok wygaslego kominka przewrocil sie tani, czarny, blaszany pojemnik, przybory z kutego zelaza lezaly rozsypane na bialym ceglanym palenisku. Dwaj technicy laboratoryjni posypywali proszkiem odsloniete plaszczyzny i zdejmowali tasma znalezione odciski palcow.
– Prosze niczego nie dotykac – ostrzegl Laure Haldane.
– Jesli nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana…
– Jak mowilem, to nic nie da.
– Dlaczego?
– Nie ma czego identyfikowac.
– Z pewnoscia cialo nie jest tak powaznie…
– Zmasakrowane – oswiadczyl. – Nic nie zostalo z twarzy.
– Moj Boze.
Stali w przedpokoju przy lukowym wejsciu do pokoju dziennego. Haldane wyraznie nie mial ochoty zaprowadzic jej w glab domu, podobnie jak wczesniej nie chcial jej wpuscic.
– Czy on mial jakies znaki szczegolne? – zapytal.
– Odbarwiony placek skory…
– Od urodzenia? – Tak.
– Gdzie?
– Na srodku klatki piersiowej. Haldane pokrecil glowa.
– To raczej nie pomoze.
– Dlaczego?
Popatrzyl na nia, potem spuscil wzrok na podloge.
– Jestem lekarzem – przypomniala mu.
– Ma wgnieciona klatke piersiowa.