zeszyc mocno i na zawsze te dwa swiaty.

Blysk i empirejski grzmot, ktory po nim nastapil, wystarczyly, by sprowadzic wreszcie deszcz. Twarde krople spadaly na Rachael, klujac ja w twarz, niszczac fryzure, ale przynoszac tez upragniona ochlode. Polizala spierzchniete, mokre usta, dziekujac niebiosom za ten dar.

Kilkakrotnie jeszcze obejrzala sie za siebie, pelna obaw, ze ujrzy Erica, ale nigdzie go nie bylo.

Zgubila go. I nawet jesli zostawila za soba slady stop, to teraz zmyje je deszcz. Wilgoc mogla byc rowniez jej sprzymierzencem i w takim wypadku, gdyby Eric – w swej zwierzecej postaci – mial wyostrzony wech. Krople deszczu niewatpliwie rozmyja w powietrzu jej zapach. Gdyby zas zmienione oczy Erica widzialy teraz lepiej niz poprzednio, to mrok i strugi deszczu skutecznie przeslonia perspektywe.

– Ucieklas mu – powiedziala do siebie, pedzac na polnoc. – Bedziesz bezpieczna.

Moze miala racje. Ale nie wierzyla w to.

Pare kilometrow za Barstow deszcz nie tylko wypelnil swiat, ale i sam stal sie swiatem. Wszystkie dzwieki, oprocz miarowego tarcia wycieraczek o przednia szybe, pochodzily od ulewy: nieprzerwane bebnienie na dachu samochodu, walenie strug wody z duza predkoscia o szyby, szum mokrej nawierzchni pod kolami forda. Na zewnatrz wygodnego, choc wypelnionego nagle wilgocia pojazdu zrobilo sie ciemno. Prawie cale swiatlo slonca skrylo sie za burzowymi chmurami i niewiele bylo widac przez kaskady deszczu. Czasami wiatr dmuchal na nie jak na zaslony w otwartym oknie, a wtedy szare przejrzyste warstwy gnaly falujacym ruchem po nie zamieszkanym pustynnym dywanie, kladac sie jedna na drugiej. Kiedy sie blyskalo, a nastepowalo to teraz z niepokojaca czestotliwoscia, biliony kropelek jasnialy przez kilka chwil srebrzystym swiatlem, i wygladalo to tak, jakby na pustynie Mojave padal snieg, czasami jednak oswietlany blyskawicami deszcz przypominal bardziej wzburzony gorski potok.

Opad nasilil sie tak bardzo, ze wycieraczki nie nadazaly z usuwaniem wody z przedniej szyby. Pochylony nad kierownica Ben wytezal wzrok, ale droga byla ledwo widoczna. Wlaczyl swiatla drogowe, jednakze nie poprawily one widocznosci. Natomiast swiatla nadjezdzajacych z przeciwka aut, choc nie bylo ich wiele, zalamywaly sie na powleczonej woda powierzchni szyby i razily Shadwaya w oczy.

Zwolnil do szescdziesieciu, potem do piecdziesieciu kilometrow na godzine, az wreszcie zjechal na pobocze i, nie wylaczajac silnika, wlaczyl swiatla awaryjne. Najblizszy parking znajdowal sie w odleglosci ponad trzydziestu kilometrow. Od chwili kiedy nie udalo mu sie zlapac w domu Whitneya Gavisa, niepokoj o Rachael siegnal zenitu. Benny byl swiadom uciekajacego czasu, wiedzial jednak, ze teraz nie pozostaje mu nic innego, jak przeczekac burze. Jazda w tych warunkach bylaby co najmniej nierozsadna. Gdyby stracil panowanie nad samochodem na tej mokrej nawierzchni, dostal sie pod jedna z tych olbrzymich ciezarowek, ktore dominowaly dzis na drodze, i zginal, to nigdy juz nie moglby pomoc Rachael.

Minelo dziesiec minut takiej ulewy, jakiej Benny jeszcze nie widzial w swoim zyciu, i zaczynal sie juz zastanawiac, czy ta burza kiedykolwiek sie skonczy. I nagle spostrzegl, ze w rowie wykopanym wzdluz pobocza pojawila sie wezbrana fala brudnej wody. Autostrade wzniesiono na skarpie, wiec zalanie jej nie grozilo, ale woda mogla po wystapieniu z kanalu zajac znaczne polacie pustyni. Patrzac dalej przez boczna szybe samochodu, ujrzal czarny sinusoidalny ksztalt, wijacy sie gladko po zoltobrazowej powierzchni wody, potem jeszcze jeden podobny ksztalt i dwa nastepne. Przez chwile patrzyl na nie zdumiony, az zrozumial, ze musza to byc grzechotniki porwane przez fale, ktora zalala ich siedliska. W najblizszej okolicy znajdowalo sie zapewne kilka gniazd wezy, gdyz po chwili pojawilo sie ich cale mnostwo. Plynely teraz w poprzek wezbranego strumienia, kierujac sie w strone wyzej polozonej i suchszej powierzchni. Kiedy wreszcie osiagnely przeciwlegly brzeg kanalu, splotly swe oslizgle ciala, nieprzerwanie wijac sie i skrecajac, tworzac spazmatycznie drgajaca mase, jakby nie byly pojedynczymi stworzeniami, lecz czesciami rozerwanej przez wezbrane wody calosci, ktora pragnie teraz na powrot sie polaczyc.

Blysnelo.

Wijace sie grzechotniki, niczym wlosy zapomnianej skadinad Meduzy, wygladaly w stroboskopowym swietle blyskawicy bardziej dramatycznie, ich polyskliwe ciala poruszaly sie z wieksza wsciekloscia.

Widok ten zmrozil Bena do szpiku kosci. Odwrocil wzrok od wezy i wlepil go w droge przed soba. Z minuty na minute opuszczal go optymizm, a wzrastala rozpacz. Niepokoj o Rachael osiagnal takie szczyty i natezenie, ze ogarnely go wewnetrzne, psychiczne dreszcze. Siedzial wiec tak w skradzionym samochodzie posrod ulewnego deszczu, gdzies posrodku zaatakowanej przez burze pustyni…

Ulewa na pewno zatarla wszystkie slady, jakie Rachael mogla zostawic, ale pogorszenie pogody mialo i swoje ujemne strony. Wprawdzie temperatura spadla tylko o pare stopni i nadal bylo dosyc cieplo, to jednak Rachael – choc nie czula chlodu – przemokla juz do suchej nitki. A to jeszcze nie wszystko. Deszcz lal strumieniami, co w polaczeniu z panujacym mrokiem utrudnialo orientacje w terenie. Nawet gdy odwazyla sie na opuszczenie kotliny i wdrapala sie na skarpe, by okreslic swoje polozenie, slaba widocznosc nie utwierdzila jej w przekonaniu, ze zmierza we wlasciwym kierunku i wkrotce znajdzie sie przy swoim mercedesie. Co gorsza, blyskawice rozdzieraly czarne chmury z taka czestotliwoscia, ze kobieta doszla do wniosku, iz tylko kwestia czasu jest, kiedy jeden z towarzyszacych im piorunow trafi ja wreszcie i zamieni w kupke popiolu.

Ale najgorsze ze wszystkiego byly zwiazane z ulewa dzwieki: szum, brzeczenie, huk, lomot, gulgotanie, kapanie, mruczenie i gluche bebnienie, ktore skutecznie zagluszylyby kazdy odglos wydany przez zblizajacego sie niby-Erica. Istnialo wiec duze niebezpieczenstwo, ze Rachael moze zostac przez niego zaatakowana z zaskoczenia. Kobieta wciaz ogladala sie za siebie, jak rowniez zerkala na szczyty wzniesien otaczajacych dolinke, po ktorej dnie biegla. Przed kazdym zakretem zwalniala w obawie, ze czai sie za nim niby-Eric, ze wyloni sie z mrocznej sciany deszczu, ze swiecacymi oczami, i chwyci ja w swe szkaradne lapy.

Ale kiedy niespodziewanie natknela sie na niego, potwor nie spostrzegl jej. Wybiegla wlasnie zza jednego z tych zatrwazajacych zakretow i ujrzala go w odleglosci pieciu, moze dziesieciu metrow. Kleczal na srodku doliny i byl zajety czyms, czego Rachael nie mogla zrazu pojac. Ze zbocza wyrastala oszlifowana przez wiatr, pelna okraglych zlobien formacja skalna w ksztalcie klina. Kobieta szybko schowala sie za nia, by pozostac nie zauwazona. W pierwszej chwili chciala zawrocic na piecie i pobiec w druga strone, ale zaintrygowala ja przedziwna pozycja niby-Erica. Nagle bardzo wazne stalo sie dla niej to, by dowiedziec sie, co on robi. Obserwujac go z ukrycia, moglaby spostrzec cos, co byc moze pomogloby jej w ucieczce, a nawet w przyszlosci dalo przewage w czasie konfrontacji. Zaczela wiec badac podziurawiona skale, az znalazla wyzlobiony przez wiatr duzy, prawie dziesieciocentymetrowej srednicy, otwor na wylot, przez ktory mogla obserwowac niby-Erica.

Stwor wciaz kleczal na mokrej ziemi, pochylony, a deszcz siekal jego szerokie, garbate plecy. Wygladal, jakby… sie zmienil. Nie przypominal juz tego czlowieka, ktorego spotkala przed toaleta. Byl strasznie zdeformowany, jak poprzednio, ale w inny sposob. Subtelna roznica, niemniej istotna… Co to wlasciwie bylo? Rachael patrzyla przez tulejowaty otwor, a wiatr dmuchal jej delikatnie w twarz. Wytezyla wzrok, by lepiej widziec. Deszcz i przytlumione swiatlo utrudnialy obserwacje, odniosla jednak wrazenie, ze ten, ktory byl jej mezem, przypomina teraz mniej gada, bardziej zas malpe. Byl ciezszy, niezdarny, mial opuszczone dlugie ramiona i nadal dlugie kosciste palce, zakonczone pazurami.

Nie, nie, zapewne wszystkie te „zmiany” to tylko zludzenie, przeciez struktura kosci i miesni nie mogla ulec tak istotnej metamorfozie w ciagu mniej niz kwadransa. A moze…? W koncu… dlaczego nie? Jesli integralnosc genetyczna kompletnie sie u niego zalamala od minionej nocy, kiedy to skatowal Sarah Kiel, a wtedy jeszcze wygladem wciaz przypominal czlowieka, jesli przez ostatnie dwanascie godzin jego twarz, cialo i konczyny mogly zmienic sie tak drastycznie, to nie ulegalo watpliwosci, ze tempo tego przeobrazania bylo tak szalone, ze roznice uwidacznialy sie juz po uplywie kwadransa.

Bylo to zatrwazajace odkrycie.

A po nim nastapilo jeszcze gorsze: Eric trzymal w dloniach weza. Jedna reka chwycil gada tuz za lbem, a druga przy koncu wijacego sie ciala i jadl go zywcem! Rachael widziala rozwarte, zwisajace bezwladnie szczeki grzechotnika, zeby jadowe, polyskujace w swietle blyskawic niczym dwa kawalki kosci sloniowej, widziala, jak zwierze daremnie stara sie odwrocic leb i ukasic dlon niby-czlowieka, ktory go sciska. Eric szarpal swymi ostrymi klami wezowe mieso, poczynajac od srodka ofiary, i pozeral je gwaltownie. Poniewaz jego szczeki byly dluzsze i ciezsze od ludzkich, ich nieprzyzwoicie lapczywe ruchy – rozrywanie i przezuwanie grzechotnika – widac bylo nawet z wiekszej odleglosci.

Zaszokowana Rachael chciala odwrocic oczy od tego widoku, zbieralo jej sie na wymioty. Ale ani nie odwrocila sie, ani nie zwymiotowala – obrzydzenie ustapilo miejsca zaciekawieniu i potrzebie zrozumienia Erica.

Zwazywszy, jak bardzo zalezalo mu na schwytaniu Rachael, niejasne bylo, dlaczego zarzucil poscig. Czy o niej

Вы читаете Niesmiertelny
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату