Wstawal swit, kiedy kon zbojcy dojechal do skraju lasu. Tutaj sie zatrzymal.
W dolinie plynela rzeka, za nia widoczne byly zarysy miasta.
Maurycy wygramolil sie z przytroczonego do siodla saku i przeciagnal sie. Chlopak wygladajacy na glupka pomogl szczurom wydostac sie z drugiej torby. Spedzily podroz w niewygodnym towarzystwie pieniedzy, ale wolaly to, niz jechac w jednej torbie z kotem. Byly jednak zbyt grzeczne, by o tym wspomniec.
— Jak nazywa sie to miasto, chlopcze? — zapytal Maurycy, siadajac na skale i spogladajac w dol. Za jego plecami szczury kolejny raz przeliczaly pieniadze, ukladajac je w stosy obok skorzanej torby. Robily to kazdego dnia. Bylo cos takiego w Maurycym, ze — choc nie mial kieszeni — czulo sie koniecznosc codziennego sprawdzania stanu kasy.
— Nazywa sie Lsniacy Zdroj — odparl chlopiec, sprawdzajac w przewodniku.
— Aha… czy powinnismy tam jechac, jesli trzeba zejsc z drogi, by sie tam dostac? — zapytala Slicznotka, odrywajac sie od liczenia.
— No, Zdroj nie oznacza, ze trzeba zejsc z drogi — wyjasnil Maurycy. — To slowo oznacza zrodlo.
— Wiec powinno nazywac sie Lsniace Zrodlo, czyz nie? — zapytal Obwarzanek.
— Nie, nie, mowia Zdroj, poniewaz… — zadziwiajacy Maurycy zawahal sie, ale tylko przez chwile — kapiel w tym zrodle jest zdrowa, rozumiecie? To bardzo schowane miejsce. W poblizu nie ma zadnych innych zrodel. I oni sa ze swojego bardzo dumni. Pewnie nawet trzeba kupic bilet, zeby je zobaczyc.
— Czy mowisz nam prawde, Maurycy? — zapytal Niebezpieczny Groszek. Zadal to pytanie bardzo grzecznie, ale wszyscy wiedzieli, ze tak naprawde chce powiedziec: „Ty nie mowisz prawdy, Maurycy”.
No wlasnie… Niebezpieczny Groszek. Twardy orzech do zgryzienia. Maurycy myslal nieraz, ze w dawnych czasach nawet by mu sie nie chcialo ruszyc tak malego, bladego i w ogole wygladajacego na schorowanego szczurka. Teraz spojrzal w dol na niepozorne stworzonko o snieznobialym futerku i rozowych oczkach. Niebezpieczny Groszek nie mogl mu odpowiedziec spojrzeniem, poniewaz byl krotkowidzem. Oczywiscie slepota nie jest wielkim utrudnieniem dla kogos, kto i tak wiekszosc czasu spedza w ciemnosciach i ma zmysl wechu rownie silny jak wzrok, sluch i zdolnosc mowy zlozone razem do kupy. Przynajmniej tak sie Maurycemu zdawalo. Groszek zawsze, w kazdych warunkach odwracal sie w jego strone, kiedy kot cos mowil. To bylo niesamowite. Maurycy znal pewnego slepego kota, ktory czesto nabijal sobie guza, ale Niebezpiecznemu Groszkowi nigdy sie to nie zdarzalo.
Przewodnikiem stada nie byl Niebezpieczny Groszek, tylko Szynkawieprz — duzy, grozny, okryty bliznami. Niespecjalnie mu sie podobalo, ze tak duzo mysli, a juz zupelnie nie lubil tego, ze moze rozmawiac z kotem. Byl juz dosc stary, kiedy nadeszla Przemiana, jak to nazywaly szczury, i powtarzal, ze jest juz zbyt stary, by sie zmieniac. Rozmowy z Maurycym pozostawil Niebezpiecznemu Groszkowi, ktory urodzil sie tuz po Przemianie. Poza tym ten bialy szczurek byl sprytny. Niesamowicie sprytny. Za sprytny. Kiedy Maurycy rozmawial z Groszkiem, musial bardzo uwazac.
— To zadziwiajace, ile ja wiem — rzekl powoli Maurycy, mruzac oczy. — Tak czy siak, miasto wyglada na mile. Zasobne, powiedzialbym. A wiec zrobimy tak…
— Hmmm…
Maurycy nienawidzil tego dzwieku. Jesli istnial jakis gorszy dzwiek od tego, ktory zwiastowal, ze Groszek zada jedno ze swoich dziwnych pytan, to tylko chrzakniecie Slicznej. Zawsze oznaczalo, ze szczurzyca ma zamiar powiedziec — bardzo cichutko — cos, co mu zepsuje humor.
— Tak? — zapytal nerwowo.
— Czy naprawde musimy ciagle to robic? — zapytala.
— No coz, oczywiscie, ze nie — odparl Maurycy. — Ja w ogole nie musze tutaj byc. Przeciez jestem kotem. Kotem o wielu zdolnosciach, prawda? Moglbym miec calkiem spokojna prace u jakiegos magika. Albo na przyklad u brzuchomowcy. Jest nieskonczenie wiele rzeczy, ktore moglbym robic, poniewaz ludzie lubia koty. Ale tylko dlatego, ze jestem niesamowicie glupi i dobry, postanowilem dopomoc bandzie szczurow, ktore… powiedzmy to sobie szczerze, nie stoja na pierwszym miejscu wsrod ulubiencow ludzi. Teraz przypomne ci, ze niektorzy z was — tu lypnal zoltym okiem na Groszka — mieli pomysl, by wybrac sie na jakas wyspe i rozpoczac budowe czegos w rodzaju szczurzej cywilizacji. Pomysl uwazam za bardzo, bardzo… podziwu godny, ale potrzebujecie… przeciez juz to wam mowilem.
— Potrzebujemy pieniedzy, Maurycy — odparl Groszek — tylko ze…
— Pieniadze. Zgadza sie, bo co mozecie miec za pieniadze? — rozejrzal sie po szczurach. — Zaczyna sie na L — podpowiedzial.
— Lodzie, Maurycy, ale…
— No a ponadto potrzebujecie narzedzi, jedzenia i oczywiscie…
— Orzechy kokosowe — odezwal sie nagle wygladajacy na glupka chlopiec, ktory siedzial obok i czyscil flet.
— O, czyzby ktos cos powiedzial? — zdziwil sie Maurycy. — Co wiesz na ten temat, chlopcze?
— Orzechy kokosowe bierze sie z bezludnych wysp — odparl chlopiec. — Mowil mi czlowiek, ktory je sprzedawal.
— Jak sie je bierze? — zapytal Maurycy. Na gruncie orzechow kokosowych nie czul sie zbyt mocno.
— Nie wiem. Po prostu.
— No coz, przypuszczam, ze rosna na drzewach, prawda? — zapytal sarkastycznie Maurycy. — Nie mam pojecia, jak zamierzacie sobie poradzic bez… ktos wie bez czego? — rozejrzal sie wokol. — Zaczyna sie na M.
— Bez ciebie, Maurycy — odparl Groszek. — Ale posluchaj, tak naprawde chodzi nam o to…
— Tak? — zapytal Maurycy.
— Hmmm — odchrzaknela Sliczna.
Maurycy jeknal.
— Groszkowi chodzi o to — powiedziala szczurzyca — ze cale to zjadanie zboza, sera, wygryzanie dziur w scianach — spojrzala w zolte oczy Maurycego — czy to jest moralne?
— Przeciez to wlasnie robia szczury! — wykrzyknal kot.
— Jednak my czujemy, ze nie powinnismy tego robic — odparl Groszek. — Powinnismy znalezc wlasny sposob na zycie.
— O jejku, jejku, jejku! — Maurycy potrzasnal glowa. — Wyjezdzamy na wyspe, co? Krolestwo szczurow! Ja wcale nie nasmiewam sie z waszych marzen — dodal pospiesznie. — Kazdy potrzebuje marzen. — Maurycy prawdziwie w to wierzyl. Jesli sie wie, czego inni naprawde, ale tak naprawde pragna, mozna nimi pokierowac.
Czasami zastanawial sie, czego pragnie chlopiec wygladajacy na glupka. Na ile on mogl to ocenic, tylko tego, by mu pozwolono grac na flecie i zostawiono w spokoju. Ale… to bylo tak jak z orzechami kokosowymi. Od czasu do czasu chlopiec wyskakiwal z czyms, co wskazywalo, ze caly czas uwaznie slucha. Takimi ludzmi trudno pokierowac.
Ale koty dobrze wiedza, jak kierowac ludzmi. Tu miaukniecie, tam mrukniecie, delikatne nacisniecie lapa… Maurycy nigdy wczesniej nie musial sie nawet nad tym zastanawiac. Koty nie musza myslec. Musza tylko wiedziec, czego chca. Myslenie jest sprawa ludzi.
Maurycy wracal z nostalgia do starych dobrych dni, zanim jego umysl zaczal buzowac jak fajerwerk. Pojawial sie u drzwi uniwersytetu ze slodka minka, a kucharki staraly sie domyslic, czego chce. To bylo zadziwiajace! Mowily wtedy na przyklad: „Czy kotek chce mleczka?”, „Czy kotek chce ciasteczko?”, „A moze jakies swietne resztki?”. Maurycy musial tylko poczekac cierpliwie na znajoma nazwe, jak na przyklad „nozka indyka” czy „siekana jagniecina”.
Jednego byl pewien — to, co jadl, nie bylo magia. Przeciez nie istnieje cos takiego jak zaczarowane kurze podroby.
To szczury zjadly cos magicznego. Smietnisko, ktore nazywaly domem, a niekiedy nazywaly tez zarciem, znajdowalo sie na tylach uniwersytetu, a przeciez byl to uniwersytet dla czarodziei. Ten dawny Maurycy nie zwracal specjalnie uwagi na ludzi, ktorzy nie mieli do czynienia z miskami, ale zdawal sobie sprawe, ze mezczyzni w spiczastych kapeluszach wyprawiali dziwne rzeczy.
A teraz wiedzial takze, co stalo sie ze wszystkim, czego uzywali. Kiedy konczyli, wyrzucali to po prostu przez mur. Wszystkie stare i zniszczone ksiegi z czarami, roztopione swiece i pozostalosci po czerwonej bablujacej w